« 1 2 »
Nick:marian Dodano:2004-03-29 14:14:53 Wpis:Za***ista strona!!!!!!! Pozdro JABOL jak z tym miodem??????
Nick:ja Dodano:2004-01-28 21:27:03 Wpis:nigdy
Nick:Wierny Dodano:2003-12-27 21:59:16 Wpis:Kiedy wasza stronka będzie gotowa????
Nick:xvbc Dodano:2003-12-27 11:42:34 Url:bcxbcbx Wpis:xbcbxcb
Nick:GrAżYna Dodano:2003-12-23 23:56:51 Wpis:Coraz to ciemniej, wiatr północny chłodzi,

Na dole tuman, a miesiąc wysoko,

Pośród krążącej czarnych chmur powodzi

We mgle niecałe pokazował oko;

I świąt był na kształt gmachu sklepionego,

A niebo na. kształt sklepu ruchomego,

Księżyc jak okno, którędy dzień schodzi.





Zamek na barkach nowogródzkiej góry

Od miesięcznego brał pozłotę blasku,

Po wałach z darni i po sinym piasku

Olbrzymim słupem łamał się cień bury

Spadając w fosę, gdzie śród wiecznych cieśni

Dyszała woda spod zielonych pleśni.





Miasto już spało, w zamku ognie zgasły,

Tylko po wałach i po basztach straże

Powtarzanymi płoszą senność hasły;

Wtem się coś z dala na polu ukaże,

Jakowiś ludzie biegą tu po błoniach,

A gałąź cieniu za każdym się czerni,

A biegą prędko, muszą być na koniach;

A świecą mocno, muszą być pancerni.





Zarżały konie, zagrzmiała podkowa,

Trzej to rycerze jadą wzdłuż parowa;

Zjechali, stają, a pierwszy z rycerzy

Krzyknie i w trąbkę mosiężną uderzy.

Uderzył potem raz drugi i trzeci,

Strażnik mu z baszty rogiem odpowiada;

Brzękły wrzeciądze, pochodnia zaświeci

I most zwodzony z łoskotem opada.





Na tętent koni zbiegli się strażnicy

Chcąc bliżej poznać i męże, i stroje;

Pierwszy mąż jechał w zupełnej zbroicy,

Jaką zwykł Niemiec przywdziewać na boje;

I krzyż miał czarny na białej kapicy,

I krzyż na piersiach u złotej petlicy,

Trąbkę na plecach, kopiją u toku,

Różaniec w pasie i szablę u boku.





Poznali męża Litwini z tych znaków,

Więc cicho jeden do drugiego szepce:

“To jakiś urwisz od psiarni Krzyżaków,

Tuczny, bo pruską krew codziennie chłepce;

O, gdyby nie był nikt tu więcej z warty,

Zaraz by w bagnie skąpał się ten plucha,

Aż pod most pięścią zgiąłbym łeb zadarty".

Tak oni mówią; on niby nie słucha,

Lecz musiał słyszeć, bo się bardzo zdumiał,

A chociaż Niemiec, głos ludzki rozumiał.





“Książę jest w zamku?" - “Jest, lecz o tej porze

Bardzoście wasze poselstwo spóźnili;

Dziś nie możecie stawić się we dworze,

Chyba na jutro". - “Jutro? - Ani chwili,

Zaraz, natychmiast, choć w spóźnioną porę,

Litaworowi o posłach donieście;

Niebezpieczeństwo na mą głowę biorę,

A wy dla znaku pierścień tylko weźcie;

Nie trzeba więcej, skoro ujrzy godło,

Pozna, kto jestem i co nas przywiodło".





Cichość dokoła, zamek we śnie leży;

Co za dziw? - Północ, jesienią noc długa;

Za cóż dotychczas w Litawora wieży

Lampa jak gwiazdka między kratą mruga? -

Wszak dziś powrócił, jeździł w kraj daleki,

Snu potrzebują troskliwe powieki.





On przecie nie spi. - Posłano na zwiady,

Nie spi; lecz żaden z pałacowej straży

Ani z dworzanów, ani z panów rady

Do progu jego zbliżyć się nie waży.

Daremnie poseł i grozi, i prosi,

Groźba i prośba na nic się nie przyda;

Kazano wreszcie obudzić Rymwida.

On wolą pańską nosi i odnosi,

On głową w radzie, prawą ręką w boju;

Jego nazywa książę drugim sobą,

W obozie, w zamku, jemu każdą dobą

Wstęp do pańskiego otwarty pokoju.





W pokoju ciemno i tylko od stoła

Kaganiec światłem konającym płonął,

Litawor chodził po gmachu dokoła,

A potem stanął i w myślach utonął.

Słucha, co Rymwid o Niemcach powiada,

Ale mu na to nic nie odpowiada.

To się rumieni, to wzdycha, to blednie,

Wydając twarzą troski niepowszednie.

Podszedł ku lampie, żeby ją poprawił,

Wrzkomo poprawia, a do głębi ciśnie;

Wcisnął nareszcie i całkiem zadławił,

Nie wiem, przypadkiem czyli też umyśnie.





Snać, że poskromić nie mógł wnętrznej wrzawy

I w pogodniejsze wystroić się lice;

A jednak nie chciał, by sługą z postawy

Zgadnął pańskiego serca tajemnice.

Znowu komnatę obchodzi dokoła,

Lecz kiedy okna kratowane mijał,

Widna przy blasku miesięcznego koła,

Co się przez szyby i kraty przebijał,

Widna posępność zmarszczonego czoła,

Przycięte usta, oczu błyskawica

I surowego zagorzałość lica.





Potem w róg gmachu zwraca się z pośpiechem,

Każe podwoje zamknąć Rymwidowi,

Siadł i z kłamliwą spokojnością mówi,

Szyderskim mowę zaprawując śmiechem:





“Wszak mi sam z Wilna przywiozłeś, Rymwidzie,

Że Witołd, pan nasz możny i łaskawy,

Miał mię podwyższyć książęciem na Lidzie

I spadłe dla mnie po żonie dzierżawy,

Jak swoję własność lub zdobycze cudze,

Litaworowi podarował słudze?" -

“To prawda, książę". - “My więc po te dary,

Jako przystało, wystąpimy godnie;

Każ wynieść na dwór książęce sztandary,

Zapalić w zamku ognie i pochodnie.

Gdzie są trębacze? Niechaj o północy

Zjadą na miasto i stanąwszy w rynku

Na cztery wiatry trąbią z całej mocy;

A póty będą trąbić bez spoczynku,

Póki się wszystko rycerstwo rozbudzi.

Niech każdy piersi zbroją ubeśpiecza,

Nasadzi groty i pociągnie miecza.

Zgotować żywność dla koni i ludzi;

Każdemu z mężów zgotuje niewiasta,

Ile zjeść można od ranku do mroku.

Czyj koń na paszy, sprowadzić do miasta,

Nakarmić i wziąć na drogę obroku;

A skoro słońce z szczorsowskiej granicy

Pierwszym promieniem grób Mendoga draśnie,

Wszyscy staniecie na lidzkiej ulicy.

Czekać mię rzeźwo, zbrojno i zapaśnie". -



Tak mówił książę; wprawdzie jego mowa

Zaleca zwykłe do drogi przybory,

Lecz za co nagle i niezwykłej pory?

Dlaczego postać była tak surowa?

A kiedy mówił, choć gwałtowne słowa

Biegą, że jedno drugiego nie ścignie,

Zda się, jakoby wyszła ich połowa,

A reszta w piersiach przytłumiona stygnie.

Ta postać coś mi niedobrego wróży

I głos ten myśli spokojnej nie służy.





Umilkł Litawor; zdało się, że czeka,

Aż Rymwid z wziętym odejdzie rozkazem;

I Rymwid milczy, a odejście zwleka;

Bo to, co słyszał i co widział razem,

Kiedy stosuje i waży w rozumie,

Z lekkich słów ciężką rzecz odgadnąć umie.





Ale cóż pocznie? - Zna, że książę młody

Namowom cudzym mało daje ucha

I nie lubiący w długie brnąć wywody,

Zamiary knuje w swojej głębi ducha;

A skoro uknuł, nie dba na przeszkody

I hamowany tym srożej wybucha.

Lecz Rymwid, jako wierna panu rada

I zacny rycerz w litewskim narodzie,

Zapewne hańbie niemałej podpada,

Gdzieby powszechnej nie zabieżał szkodzie.

Milczeć czy radzić? - Na dwoje myśl dzieli,

Waha się, w końcu na drugie ośmieli.





“Panie, gdziekolwiek chęci twoje godzą,

Nigdyć na ludziach i koniach nie zbędzie;

Wskaż tylko drogę, my za twoją wodzą,

Nie patrząc kędy, gotowi iść wszędzie;

I Rymwid pewnie nie przyjdzie ostatni.

Ale, o panie, na różnym miej względzie

Pospólstwo ślepe, twoich rąk narzędzie,

I mężów, którzy na coś więcej zdatni.

Bo i twój ojciec, choć lubił sam z siebie

Wyciągać skrycie przyszłych dzieł osnowy,

Jednak nim gminne miecze ku potrzebie,

Wprzódy ku radzie mądre wzywał głowy;

Kędym ja nieraz z wolnym zdaniem siadał,

A com umyślił, śmiało wypowiadał.

Więc i dziś wybacz, jeśli w szczerym głosie

Zeznam, co serce ustom przekazało.

Długo ja żyłem i na siwym włosie

Dźwigam i czasów, i czynów niemało,

Przedsię dziś widzę, oby nie ze szkodą!

Rzecz dla nas starych niezwykłą i młodą.

Jeżeli prawda, że na lidzkie państwo

Ciągniesz, do twojej należące właści,

Ten pochód skory, coś na kształt napaści,

Zrazi i nowe, i dawne poddaństwo.

Ci jak zwyciężcy czekają zdobyczy,

Tamci kajdanów jak lud niewolniczy.





“Zaraz po kraju wieść ziarna rozsypie,

Ucho je gminne chwyta i przesadza;

Skąd w końcu gorzki owoc się wyradza,

Co truje zgodę i co sławę szczypie;

Okrzykną zaraz, żeś chciwy łupieży,

Wdarł się na państwo, któreć nie należy.





“Inaczej cale po dawnym zwyczaju

Litewskie niegdyś stąpały książęta,

Niosąc stolicę do własnego kraju;

Tych książąt dobrze wiek mój zapamięta.

I jeśli zechcesz iść po starym trybie,

Spuszczaj się na mnie, w niczym nie uchybię.





“Naprzód rycerstwo obeślemy wszędy,

I tych, co w mieście zostali się bliscy,

I co na wiejskie powrócili grzędy;

Mają na zamek zgromadzić się wszyscy;

Więc krewne pany, więc starsze urzędy,

Ku bezpieczeństwu a większej ozdobie,

Z sowitym pocztem niech staną przy tobie.

Co nim dokonasz, ja mogę tymczasem

Wyruszyć jutro lub pojutrze z rana,

Ze służbą, z świętą osobą kapłana,

Tudzież z potrzebnym do uczty zapasem,

Aby się wszystko złatwiło na przodzie,

A na źwierzynie nie brakło i miodzie.





“Nie tylko bowiem sam naród prostaczy,

Lecz i starszyna za łakocią goni;

A widząc zrazu pańskiej hojność dłoni,

Dobrze stąd sobie na przyszłość tłumaczy.

Tak zawżdy było w Litwie i na Żmudzi;

Jeśli nie wierzysz, pytaj starych ludzi".





Skończył, podchodzi ku oknom i doda:

“Wietrzno, niepewna na jutro pogoda.

Jakiegoś widzę rumaka przy wieży,

A tuż i rycerz oparty na łęku,

Drudzy dwaj chodzą konie wodząc w ręku;

Posły niemieckie - poznałem z odzieży;

Czy ich zawołać? czyli niech na dole

Przez usta sługi odbiorą twą wolę?"





To mówiąc okno przemknięte zaszczepił,

Niby niechcący i patrzył, i gadał,

Ale umyślnie pytanie uczepił,

By coś o posłach niemieckich wybadał.





Na to mu prędko Litawor odpowie:

“Jeżeli kiedy wychodzę po radę

Do cudzych, własnej nie ufając głowie,

Zawżdy twe zdanie na początku kładę,

Boś zewsząd godzien mojej czci i wiary,

Jak w polu młody, tak na radzie stary.





“Więc choć nie lubię, by dzieł przyszłych końce

Lada czyjemu widne były oku;

Zamiar wylęgły w myślenia pomroku

Źle jest przed czasem wykazać na słońce.

Niechaj rzecz cała, dokonania bliska,

Jak piorun wprzódy zabija, niż błyska;

Przetoż ja krótko pytania odbywam:

Kiedy? - dziś, jutro; gdzie? - na Żmudź, do Rusi".

“To być nie może!" - “Będzie i być musi;

Lecz dzisiaj tobie głąb serca rozkrywam.





“Dlategom kazał do konia i zbroi,

Dlatego nagle i orężnie godzę,

Bo wiem Witołda, że z wojskami stoi,

Gotowy wstręty czynić mi po drodze;

A może na to chciał do Lidy zwabić,

By zwabionego pojmać albo zabić.





“Ale ja z mistrzem pruskiego Zakonu

Tajemne zaraz związałem przymierze,

Aby mi swoje dał w pomoc rycerze,

Za co w nagrodę ustąpię część plonu.

Jeśli, jak słyszę, przybyli posłowie,

Znać, żem na jego nie zwiedziony słowie.





“Wprzód więc nim zajdą siedmiorakie gwiazdy,

Ruszymy przydać ku litewskiej sile

Niemców pancernej trzy tysiące jazdy

I pieszych knechtów we dwójnasób tyle.

Będąc u mistrza sam sobie wybrałem,

Jakie ma przysłać rumaki i chłopy,

Od wszystkich naszych ogromniejsze ciałem,

Żelazem kute od głowy do stopy;

Wiesz, jako dzielnie brzeszczotami sieką

I dzidą srożsi od naszych daleko.



“Knecht zasię każdy ma żelazną żmiję,

Którą ołowiem i sadzą utuczy,

Potem ku wrogom nawracając szyję,

Podraźni iskrą, wnet paszcza zahuczy

Ogniem i gromem, zrani lub zabije,

Kogo jej strzelca trafny wzrok poruczy.

Od takiej broni niegdyś obalony

Pradziad Gedymin na szańcach Wielony.





“Wszystko gotowo; tajemnymi drogi,

Jutro, gdy Witołd w zaufaniu zbytniem

Na Lidzie słabe zostawił załogi,

Wpadniem, podpalim, zabierzem i wytniem".





Rymwid, niezwykłą rażony nowiną,

Stał pełen dziwu, nieprzytomny sobie;

Przegląda burzę, myśli o sposobie;

Skłócone myśli jedne w drugich giną.

Ale rzecz nagła, próżno zwlekać zdanie,

Z gniewem i żalem zawoła: “O panie!

Bogdajbym nigdy nie dożył tej pory!

Brat przeciw bratu ma podnosić dłonie!

Wczora wyszczerbił na Niemcach topory,

Dziś ma je ostrzyć ku Niemców obronie? -

Zła jest niezgoda, ale gorszą zgodą

Chcesz nas pojednać; raczej ogień z wodą!





“Zdarza się wprawdzie, że sąsiad sąsiada,

Z którym nieprzyjaźń toczył od lat wielu,

Uściska wreszcie, gniewne serce składa,

Jeden drugiego zowąc: przyjacielu;

Że bardziej jeszcze niźli złe sąsiady

Gniewne na siebie Litwiny i Lachy

Często u wspólnej pijają biesiady,

Snu używają pod jednymi dachy

I miecze łączą ku wspólnej potrzebie;

A jeszcze bardziej nad litewskie męże

I nad Polaki zawziętsi na siebie

Od wieku wieków są ludzie i węże;

A przecięż jeśli do domowych progów

Wąż zaproszony gościem od człowieka,

Jeśli dla chwały nieśmiertelnych bogów

Litwin mu chleba nie skąpi i mleka,

Wtenczas gad swojski pełznie w jego ręce,

Społem wieczerza, z jednych kubków pija

I nieraz senne piersi niemowlęce

Mosiężnym wiankiem bez szkody obwija.





“Lecz krzyżackiego gadu nie ugłaszcze

Nikt ni gościną, ni prośbą, ni dary;

Małoż Prusaki i Mazowsza cary

Ziem, ludzi, złota wepchnęli mu w paszcze? -

On wiecznie głodny, choć pożarł tak wiele,

Na resztę naszą rozdziera gardziele.





“Spólna moc tylko zdoła nas ocalić;

Darmo hordami ciągniemy co roku

Burzyć ich twierdze i mieściny palić.

Przebrzydły Zakon podobny do smoku:

Jeden łeb utniesz, drugi rośnie skoro,

I ten ucięty rośnie w dziesięcioro!

Wszystkie utnijmy! Na próżno się trudzi,

Kto naszych szczerze chce godzić z Krzyżaki;

Bo czy to z kniaziów, czyli z prostych ludzi,

Na Litwie całej nie znajdzie się taki,

Co by ich nie znał chytrości i dumy,

Nie stronił od nich jak od krymskiej dżumy;

Co by nie wolał stokroć od ich broni

Raczej śmierć w polu, niżli pomoc zyskać,

Raczej żelazo rozpalone w dłoni,

Niżli krzyżacką prawicę uściskać!





“Lecz Witołd grozi? - Czyż bez obcych mieczy

Już nie zdołamy rozeprzeć się w po1u?

Albo czy do tych kresów zaszły rzeczy,

Iż domowego naszych zwad kąkolu

Nie zdoła wyrwać dłoń bratniej przyjaźni,

Oręż dla cudzej zachowując kaźni?





“Skądże masz pewność, że słuszna twa skarga,

Że Witołd znowu stawiąc się upornie

Zdrady napina i umowy targa? -

Posłuchaj, szlij mnie do niego powtórnie,

Wznowim umowę". - “Dość tego, Rymwidzie!

Znane mi dobrze Witołda umowy.

Wczora mu taki wiatr zawiał do głowy,

Dzisiaj nań znowu co innego przyjdzie.

Wczora ufałem książęcemu słowu,

Że sobie Lidę w dziedzictwo zabiorę;

Dziś Witołd uknuł coś różnego znowu,

Na gwałt swobodną wyśledziwszy porę,

Gdy się do domów rozjechali moi,

A on u Wilna obozami stoi,

Dziś oznajmuje, jakoby Lidzianie

Za swego pana słuchać mię nie chcieli;

Więc Witołd Lidę dla siebie wydzieli,

Mnie zaś w nagrodę inny kraj dostanie

Pewnie Ruś gołą lub bagna Warega!

Bo tam wskazana jest siedziba nasza,

Tam Witołd braci i krewnych wypłasza,

A świętą Litwę sam jeden zalega.

Patrz, jak uradził! a wie, na co radzić,

Bo w jedno bije, chociaż różną drogą,

Chciałby się jeden nad wszystkich posadzić

I sobie równych cisnąć pod swą nogą.





“Przebóg I czyż nie dość, że Witołda buta

Na koniu wiecznie trzyma całą Litwę? -

Pierś nasza wiecznie do zbroi przykuta,

Szyszaki już nam przyrosły do czoła,

Z łupów po łupy i z bitwy na bitwę,

Świat jako wielki zbiegliśmy dokoła:

To na Krzyżactwo, to znowu przez Tatry,

Na Polski pięknie zbudowanej sioła,

Stamtąd po stepach żeglujące z wiatry

Goniąc błędnego obozy Mogoła.

A cośmy skarbu z zamków wyłamali

I co żywego, szablica nie dotnie,

Głód nie dogryzie, ogień nie dopali,

Jemu znosimy, spędzamy ochotnie:

Na trudach naszych w potęgę urasta,

Od Fińskich zatok po Chazarów morze

Wszystkie pod siebie zagarnął już miasta.

Sam w jakim mieście! w jakim siedzi dworze!

Widziałem pysznych Krzyżaków warownie,

Na które Prusak nie spojrzy bez strachu,

A przecież mniejsze od Witołda gmachu,

Co jest na Wilnie lub Trockim jeziorze!

Widziałem piękną dolinę przy Kownie,

Kędy rusałek dłoń wiosną i latem

Ściele murawę, kraśnym dzierzga kwiatem;

Jest to dolina najpiękniejsza w świecie.

Lecz któż by wierzył? - u syna Kiejstuta

W pałacu świeższa murawa i kwiecie:

Takim podłoga kobiercem osuta,

Takie po ścianach rozwisłe bisiory,

Z liściem ze srebra i kwieciem ze złota;

Nad dzieło bogiń, nad smug różnowzory

Cudniejsza branek lechickich robota.

W kratach u niego szklanne okienice,

Przywoźne kędyś aż od ziemi końca,

Błyszczą jak polskich rycerzy zbroice,

Albo jak Niemen przed oczyma słońca,

Spod śniegu zimne gdy odsłoni lice.





“A ja com zyskał za rany i znoje?

Com zyskał, że od maleńkiego wieku,

Z pieluchów zaraz przewiniony w zbroje,

Książę jak Tatar żył o końskim mleku?

Cały dzień konno, w wieczór końska grzywa

Poduszką moją, przy niej noc wystoję,

A rankiem znowu trąba na koń wzywa;

Że wtenczas, kiedy moi rówiennicy,

Jeżdżąc na kijach szablami z łuczywa

Beśpiecznie sobie grali po ulicy,

By siwą matkę lub dziecinną siostrę

Zabawić wojny kłamanej obrazem,

Wtenczas z Tatary jam gonił na ostre

Lub wręcz z Polaki ścinał się żelazem!



“Przecież me państwa od Erdwiłła czasu

I piędzią szerzej ziemi nie zaległy;

Patrz na te mury z dębowego lasu

I na ten pałac mój z czerwonej cegły;

Pójdź przez komnaty, pradziadów siedliska,

Gdzie szklanne kuple? gdzie kruszcowe łupy? -

Miasto blach złotych mokry kamień błyska,

Miasto kobierców śniade mchu skorupy.

Cóżem chciał wynieść z ognia i kurzawy?

Państwa czy skarby? - nie; nic, kromia sławy!





“Ale i sławą wszystkim ponad głowę

Witołd podleciał, Witołd wszystkich gasi;

Jego, jakoby drugiego Mindowę,

Na ucztach wielbią wajdeloci nasi.

Jego na strunach i na wieszczym rymie

Do potomnego wysyłają blasku;

Nasze śród gminu kto wypatrzy imię?

Kto podjąć raczy z niepamięci piasku? -



“Przecież nie zajrzym; niech walczy, niech gromi,

Niechaj się w imię i skarby bogaci;

Tylko niech zęba chciwego poskromi

Od swych ojczyców, od ziemie swej braci.

Czyż dawno w środku pokoju i zgody

Gwałtem litewska wstrząśniona stolica?

Czyż dawno Witołd kniaziów wielkich grody

Naszedł i z tronu zmiótł Olgierdowica,

I sam owładał? - A tak lubi władać,

By jego poseł, jak Krywejty goniec,

Książąt podwyższał albo zmuszał spadać!

O! czas, że temu położymy koniec,

Czas, że po sobie jeździć nie dozwolim!

Póki młodego w piersiach żywię ducha,

Póki żelazo ręki zdrowej słucha,

Dopóki koń mój ze skrzydłem sokolim,

Com z łupów krymskich jednego wziął sobie,

Jakiemu równy dany tobie drugi,

A jeszcze dziesięć rże przy moim żłobie,

Którymi wierne poobdzielam sługi,

Dopóki koń mój!... póki szabla moja!..."

Tu mu gniew słowa i tchnienie zatłoczył,

Umilkł, lecz chrzęstem ozwała się zbroja;

Znać, że się wzdrygnął i z miejsca wyskoczył.

Jakiż to płomień nad głową mu błysnął? -

Jak oderwana gwiazda przez niebiosa

Spada, z długiego żary trzęsąc włosa,

Tak on brzeszczotem koło stropu cisnął

I siekł w podłogę; od tęgiego razu

Rzęsiste iskry sypnęły się z głazu.





Znowu ich głuche obeszło milczenie,

Znowu rzekł książę: “Dosyć próżnej mowy,

Oto noc prawie dochodzi połowy,

Wkrótce usłyszym drugich kurów pienie;

Wiesz, com rozkazał; bądźcie w pogotowiu.

Ja legnę, może duch troskliwy spocznie

I ciało trochę pokrzepię na zdrowiu,

Bom trzy dni nie spał. Teraz jeszcze mrocznie,

Lecz dziś zapełnia księżyc rogi nowiu,

Świt będzie widny, ruszymy niezwłocznie,

Synom Kiejstuta w Lidzie zostawimy

Godne dziedzictwo - popioły i dymy!"





To powiedziawszy usiadł i w dłoń klasnął;

Skoczyli słudzy, kazał zwlekać szaty

I legł, nie na to może, aby zasnął,

Lecz aby Rymwid miał się precz z komnaty.

I on, gdy widzi, iżby nic nie sprawił,

Ani co mówił, ani dłużej bawił;

Poszedł, a jako znał powinność sługi,

Wytrąbił ukaz, rycerstwo zgromadził,

Potem do zamku wrócił się raz drugi;

Po cóż? czy żeby znowu z panem radził? -

Nie, w inną stronę wiódł on kroki swoje:

Na lewe skrzydło zamkowej budowy,

Gdzie ku stolicy spadał most zwodowy,

Szedł krużgankami przed księżnej podwoje.





Była naonczas książęciu zamężną,

Córa na Lidzie możnego dziedzica,

Z cór nadniemeńskich pierwsza krasawica,

Zwana Grażyną, czyli piękną księżną;

A chociaż wiekiem od młodej jutrzenki

Pod lat niewieścich schodziła południe,

Oboje, dziewki i matrony wdzięki

Na jednym licu zespoliła cudnie.

Powagą zadziwia, a świeżością znęca:

Zda się, że lato oglądasz przy wiośnie;

Że kwiat młodego nie stracił rumieńca,

A razem owoc wnet pełni dorośnie.

Nie tylko licem nikt jej nie mógł sprostać,

Ona się jedna w dworze całym szczyci,

Że bohaterską Litawora postać

Wzrostem wysmukłej dorówna kibici.

Książęca para, kiedy ją okoli

Służebne grono, jak w poziomym lesie

Sąsiednia para dorodnych topoli,

Nad wszystkich głowę wystrzeloną niesie.





Twarzą podobna i równa z postawy,

Sercem też całym wydawała męża;

Igłę, wrzeciono, niewieście zabawy

Gardząc; twardego imała oręża;

Często, my śliwa, na żmudzkim rumaku,

W szorstkim ze skóry niedźwiedziej kirysie,

Spiąwszy na czole białe szpony rysie,

Pośród strzelczego hasała orszaku;

Z pociechą męża nieraz w tym ubiorze

Wracając z pola oczy myli gminne,

Nieraz od służby zwiedzionej na dworze

Odbiera hołdy książęciu powinne.





Tak zjednoczona zabawą i trudem,

Osłoda smutku, spólniczka wesela,

Nie tylko łoże i serce podziela,

Lecz myśli jego i władzę nad ludem.

Wojny i sądy, i tajne układy

Częstokroć od jej zależały rady,

Acz innym rzecz ta nie była świadoma;

Bo księżna, wyższa nad żon prostych rzędy,

Które zbyt rade, że panują doma,

Chciałyby z tym się popisować wszędy,

Owszem, cudzemu pilnie kryła oku,

Z jaką potęgą w sercu męża władnie;

Nawet baczniejsi i bliżsi jej boku

Nieprędko mogli zbadać i niesnadnie.





Mimo to Rymwid mądry odgadywał,

Gdzie mu jedyne pozostało wsparcie,

Szedł więc i księżnej wynurzył otwarcie

Wszystko, co widział i co przewidywał,

Jaka stąd dawnym zwyczajom obraza,

Książęciu hańba, narodowi skaza.





Mocno Grażynę wieść nowa uderzy,

Lecz panią swojej będąca postaci,

Udaje wrzkomo, iż temu nie wierzy,

Pokoju w głosie i twarzy nie traci.

“Nie wiem ja - rzekła - czyli nad rycerzy

Więcej u pana słowo niewiast płaci;

To wiem, że sobie sam radzi roztropnie,

Wiem jeszcze lepiej: co uradzi, dopnie.

Wreszcie jeżeli nagła gniewu flaga

Doczesną burzę w sercu jego wzbudzi,

Jeśli niekiedy, lotem młodych ludzi,

Chęć swą nad słuszność lub nad możność wzmaga:

Zostawmy, niech czas i cicha uwaga

Rozjaśni myśli, zapały przystudzi;

Pierzchliwe słowa niepamięć zagrzebie;

Tymczasem drugich nie trwóżmy i siebie".





“Wybaczaj, księżno! O, nie są to słowa,

Co z ust w gorącej pryskają godzinie,

Których zagasłych pamięć nie dochowa;

Nie jest to zamiar, który w plątaninie

Chęci niewczesnych rodzi myśl jałowa,

Który jako dym zamroczy i zginie;

Te iskry znaczą wielki pożar w duchu,

Ten dym strasznego zwiastunem wybuchu.





“Nie dzisiaj jestem przy pańskiej osobie,

Od lat dwunastu znał mię wiernym sługą;

Przecięż na pamięć nie przywiodę sobie,

By ze mną mówił tak szczerze, tak długo.

Odkładać próżno; co rozkazał, zrobię,

Bo już rozkazał, bym przed gwiazdą drugą

Zgromadził wojska nad grób Peresieka;

Noc będzie widna, droga niedaleka".





“Co słyszę, jutro? - biada mojej głowie!

Nie chcę, ażeby po Litwie gadano,

Że brat na bratnie następował zdrowie,

Wziął gardło lub dał za Grażyny wiano;

Pójdę i w pierwszej z książęciem rozmowie...

Owszem, dziś idę, chocia już nierano;

Wprzód niźli nocną świt opędzi rosę,

Tuszę, iż dobrą odpowiedź przyniosę".





Żegnają siebie po tym rozhoworze,

A w jedno miejsce dążyli oboje.

Księżna, i chwili nie bawiąc w komorze,

Spieszy w gmach pański przez tajne pokoje;.

Rymwid, nie bawiąc i chwili na dworze,

Spieszy krużgankiem i, w pańskie podwoje

Że nie śmiał wstąpić, na progu usiada,

Szczeliną patrzy i ucha dokłada.





Niedługo czekał, klamka zaszeleści,

Z ubocznych progów mignie postać w bieli.

“Kto?" - woła książę, zerwał się z pościeli -

“Kto?" - “Ja" - odpowie znany głos niewieści.

Potem coś dłużej rozmawiać zaczęli,

A chociaż Rymwid domyślał się treści,

Głosu nie złowić, bo w echo wplątany

Połknęło miejsce lub odbiły ściany.





Rozmowa coraz żwawsza i zmieszana,

Coraz wolniała, coraz trudniej słychać,

Częściej głos pani, bardzo rzadko pana;

Milczał, niekiedy zdawał się uśmiechać.

Na koniec księżna padła na kolana;

Wstał, nie wiadomo, podnieść czy odpychać,

Kilka słów potem wymówił goręcej,

A potem milczał i nie mówił więcej.

I było cicho; znowu postać w bieli

Przemknie się ku drzwiom, klamką zaszeleści;

Czy uprosiła, czy się nie ośmieli

Prosić go dłużej - już w swój gmach niewieści

Odeszła księżna. Książę do pościeli

Wrócił, legł; cicho, i widać z tej cisze,

Że go sen twardy wprędce ukołysze.





Rymwid daremnie jeszcze chwilę badał;

Odszedł nareszcie i w lewym balkonie

Giermka obaczy, który z Niemcy gadał.

Słucha ciekawie, lubo ku tej stronie

Nie szła rozmowa i wiatr ją okradał;

Wtem giermek ręką ukazał ku bronie,

Co by oznaczał, Rymwid łacno zgadał.

Strasznie to pychę Krżyżaka ubodło,

Zbiegł, chwycił konia, poskoczył na siodło:

“Przysięgam"- wrzeszcząc-“gdybym nie był posłem,

Przysięgam na ten krzyż, komtura znamię,

Iż za obelgę, którą dziś poniosłem,

Prędko by zemstę znalazło to ramię.,

Między monarchy na poselstwach wzrosłem,

Ni przy cesarskiej, ni papieskiej bramie

Nie spotkało mię, co u twego panka:

Pod gołym niebem doczekać się ranka,

Iść precz, za czyim? za giermka rozkazem?

Ale ostrzegam, że nas nie ułowi

Pogański wykręt i nie minie płazem!

Wołać nas wrzkomo przeciw Witołdowi,

A potem wspólnym otoczyć żelazem!

No, obaczymy, czy Witołd odbije

Ten miecz, zanadto waszej bliski szyje!





“Powiedz książęciu, jeśli nie dowierza,

Sam niechaj spyta, powtórzyć gotow-em,

Choć razy dziesięć tymże samym słowem,

Teraz i zawsze; bo ze słów rycerza

Nic nie wyrzucić, jak ze słów pacierza.

A com rzekł usty, prawicą dowiodę.

Jama, którąście pod nami kopali,

Na waszą własną wykopana szkodę,

Dziś jeszcze, jeszcze tej nocy się zwali;

Tak, jakem Ditrich Halstark von Kniprode,

Komtur Zakonu! - Za mną, knechty, dalej “.





Zaczekał jednak, lecz po krótkiej zwłoce,

Gdy nic nie słyszał, bramą w pole goni;

Kiedy niekiedy zbroja zamigoce,

Kiedy niekiedy podkowa zadzwoni,

Kiedy niekiedy słychać rżenie koni,

Coraz znikają w dali i w pomroce,

Las ich na koniec i góra zasłoni.





“Jedźcie szczęśliwie, bogdaj wasza noga

Nigdy w litewskiej nie postała ziemi!" -

Rzekł Rymwid patrząc z uśmiechem za niemi.-

“Dzięki, o księżno! jaka zmiana błoga,

Jak niespodziana! Proszę teraz, kto tu

Pochlebi sobie, że zna serce cudze?

Ów głos gniewliwy, owa postać sroga? -

Słowa wiernemu nie dał wyrzec słudze!

Ptaszego, zda się, chciał pożyczyć lotu,

By spaść co prędzej na Witołda głowę;

Wtem jeden uśmiech i słówko miodowe

Wytrąca oręż, zmusza do powrotu".

Nie dziw, zapomniał starzec siwobrody,

Że księżna piękna, a Litawor młody!





Tak mówiąc z sobą wzniósł do góry oczy,

Może się lampa za kratą ukaże;

Na próżno patrzył, ciemność okna mroczy,

Wraca więc znowu i na ganek kroczy,

Azali książę wołać nie rozkaże.

Na próżno czekał, zapytywał straże,

Zbliża się ku drzwiom: w pokoju noc cicha,

A książę dotąd snem twardym oddycha.





“Cuda prawdziwe! Nie odgadnę cale,

Jakim dziś wszystko idzie u nas torem;

Niedawno wołał w największym zapale,

Rozkazał wojsko zgromadzić wieczorem,

A sam spi dotąd? Miał wyciągnąć rano,

Stoją rycerze od Niemców wezwani,

A Niemcom z niczym odjechać kazano?

Któż zaniósł rozkaz? - oto giermek pani!...





“Ile z wczorajszej wróżyłem rozmowy...

Wprawdzie żadnegom nie słyszał wyrazu,

Lecz długie prośby, głos pana surowy?

Miałażby księżna pomimo rozkazu

Ważyć się sama aż na krok takowy?...

Ufna potędze niewieścich pieścideł,

Lękam się bardzo, aby tego razu

Zbytniej śmiałości nie puściła skrzydeł.

Prawda, iż nieraz poczynała śmiele;

Lecz to byłoby więcej niż za wiele".





Dalsze rozmowy przerwał mu posłaniec,

Który wszedł cicho i z daleka mruga;

Więc oba śpieszą w zamku lewy kraniec,

Stamtąd krużgankiem zbiegła księżnej sługa:

Wnet sama pani w sieniach go spotyka,

Wprowadza i drzwi za sobą zamyka.





“Radco sędziwy, niedobrze się dzieje,

Ale rozpaczy oddać się nie godzi;

Jeśli nas dzisiaj zawiodły nadzieje,

Szczęśliwsze jutro może wynagrodzi.

Bądźmy cierpliwi; nie robić hałasu

Między żołnierstwem i dworską gawiedzią.

Posły odprawim do innego czasu,

Ażeby książę nagłą odpowiedzią

Nie przyrzekł Niemcom, póki zemstą płonie,

Co by rad cofnął, gdy z gniewu ochłonie.





“Ty się nie lękaj, jakkolwiek wypadnie,

Zamiarom pana nic się nie uszkodzi;

I potem wojsko może zwołać snadnie,

Jeżeli czas mu serca nie ochłodzi.

Dzisiaj miał jechać, ale wyznam szczerze,

Ja tak kwapionej wyprawie nie wierzę.

Ledwie w domowe powrócony progi,

Wczora zaledwie z piersi złożył zbroje,

Z dalekiej jeszcze nie wytchnąwszy drogi

Miałżeby znowu dziś ruszać na boje?





“Co słyszę, księżno? - ty mówisz o zwłokach!

Jak cię, niestety, rachuba omyli!

Już jest za późno, już po tylu krokach

Nie będzie czekał godziny, pół, chwili;

Wreszcie obaczym. Lecz wprzód chciałbym wiedzieć,

Jak przyjął książę wczorajszą namowę?"-

Grażyna właśnie miała opowiedzieć,

Gdy ich zdarzenie pomieszało nowe.





Tętent jezdnego słychać na dziedzińcu,

Zdyszały giermek dopada komnaty,

Przynosi. wieści od litewskiej czaty,

Która po lidzkim biegając gościńcu

Teraz od Niemców dostała języka:

Że wódz krzyżacki jazdę z lasu ruszył,

A za nią knechtów i obóz pomyka;

I że przed świtem, jak czatownik tuszył

I jak niemieckie wyznawały brańce,

Chce miasto ubiec i szturmować szańce.





Niechaj więc Rymwid wraz do pana skoczy,

By go przebudzić i prędko uradzić:

Czyli na murach obrony rozsadzić,

Czyli na polu Niemcom zajrzeć w oczy.

Czatownik radzi, abyśmy się skradli

Do nich z ubocza, bo są niedaleko;

Wprzód nim się knechty z działami przywleką,

Abyśmy z nagła na lud jezdny padli;

Tak zapędzonym na chrapy i rowy

Łacno rajtarom i bratom łby zmieciem,

Potem fusknechtów wziąwszy pod podkowy

Do szczętu plemię jaszczurze wygnieciem.

Mocno Rymwida dziwi ta nowina,

Daleko mocniej dziwi się Grażyna.





“Giermku!" - zawoła - “kędyż są posłowie?"

Umilknął giermek, a niepewne lice

I pytające topiąc w niej źrenice:

“Co słyszę, księżno?" - zdumiony odpowie -

“Alboż o własnym zapomniałaś słowie? -

Niedawno, kiedy piały drugie kury,

Samaś mi rozkaz książęcy przyniosła,

Ażebym biegał co prędzej do posła

I wyprawił go przed świtem za mury".





“Tak" - rzecze księżna, twarz odwraca zbladłą,

Lecz pomieszanie widne w jej osobie

Do ust wyrazy nieporządne kładło; -

“Tak, prawdę mówisz, przypominam sobie.

Jakże to wszystko z głowy mi wypadło!

Biegnę - nie, stójmy - albo, wiem, co zrobię..."

Stanęła, milczy, przymkniona powieka,.

Czoło pochyłe, w którym się przebija

Jakaś myśl, jeszcze ciemna i daleka,

W niepewnych rysach okaże się, mija,

I znowu wschodzi, całą twarz obleka;

Dojrzewa zamiar, staje się wyrokiem,

Już umyśliła, postąpiła krokiem.





“Tak jest, raz jeszcze idę budzić męża,

Wojsko niech zaraz w drogę się wybiera;

Ty, giermku, rozkaż osiodłać hestera

I wynieś resztę pańskiego oręża.

Wszystko to ma być natychmiast gotowe!

Przykazuję wam imieniem książęcia.

Odpowiedź, starcze; wkładam na twą głowę.

Jaki cel, kędy mierzą przedsięwzięcia,

Nie gadać ani pytać do poranku;

Idźcie i pana czekajcie na ganku".





Wybiegła, drzwiczki za sobą zatrzasła.

Wybiega Rymwid, a myśli po drodze:

“Gdzie idę, po co? - Wszak wojska i wodze

Już zgromadzone, już wydane hasła".

Odetchnął tedy, zwolnił nieco kroku,

Stanął z nagiętym ku ziemi obliczem

I myśląc długo, nie myślał o niczem:

Bo w mnogich zdarzeń i wniosków natłoku

Myśli samopas plączą się bezładnie,

Ani ich rozum znużony owładnie.





“Próżno tu czekam; już bliski poranek,

Wkrótce się cała zagadka rozwiąże.

Muszę z nim mówić, spi czy nie spi książę".

Więc stąpał prosto na pałacu ganek;

A wtem się z lekka rozwarły podwoje.

Litawor wyszedł sam jeden do sieni,

Szatę miał, w jaką stroi się na boje,

Całą od sutej błyszczącą czerwieni,

Głowę pod hełmem, piersi miasto zbroje

Pancerz obwijał z żelaznych pierścieni,

W lewicy tarczę mniejszego obłęku,

A pas od miecza na prawym niósł ręku.





Gniewem lub troską zdał się kołatany,

Nierównym stąpał i niepewnym krokiem;

Gdy się zbliżały rycerze i pany,

Uczcić łaskawym nie raczył ich okiem.

Drżący z rąk giermka wziął łuk i kołczany,

Miecz nawet zwiesił ponad prawym bokiem,

A chociaż wszyscy omyłkę widzieli,

Przestrzegać pana nikt się nie ośmieli.





Już zstąpił z ganku, już chorągiew złota

Wzniesiona pocznie na dzień krwawy świtać;

Już dosiadł konia, już przyboczna rota

Miała go wrzaskiem i trąbami witać;

Lecz dał znak ręką, aby zamknąć wrota,

Jechać w milczeniu i o nic nie pytać.

A pacholiki i nadworne sługi

Aż za most wywiodł na dziedziniec drugi.





Stąd nie gościńcem puścili rumaki,

Ale na prawo skręcając się dołem,

Przepadli między kurhany i krzaki;

Znowu ku drodze nawracają kołem;

Wąwóz ciemnymi wiedzie ich zatoki,

Ścieśnione coraz rozsuwając boki.





Jest od przykopów miejskich tak daleka,

Jako niemieckiej broni grzmot doniesie,

Mała, zaledwie znana komu rzeka,

Wąskim korytem błądząca po lesie;

Ku drodze jednak coraz szerzej ścieka

Gubiąc się w wielkim jeziora okresie;

Puszcza okrywa z boków jej zwierciadła,

A z przodu góra wyniosła usiadła.





Tam gdy litewskie wymknęły się roty,

Ujrzą śród góry, przy blasku księżyca,

Zbroje, chorągwie, szyszaki i groty.

Błysnęło, zagrzmi na hasło rusznica,

Sypią się męże, ściskają się roty,

Murem krzyżacka stanęła konnica.





Tak w noc miesięczną wyglądają świetnie

Na czole Ponar zasadzone bory,

Gdy z nich oskubie wicher szaty letnie,

A rosa jasne wieszając bisiory

Nagle się mrozem w śron perłowy zetnie;

Błędnym przechodniom zdają się u wniścia

Lasy ze srebra, a z kryształu liścia.





Ten widok gniewy w książęciu poduszcza,

Skoczył z wyniosłym nad głową żelazem;

Wali się zbrojna w ślady jego tłuszcza,

Ale się wodze dziwią, że tym razem

Wojsko bez sprawy lada jako puszcza;

Ani ich zwykłym ostrzeże rozkazem,

Kędy sam myśli na czole ugodzić,

A jakie skrzydła odda im przywodzić.





Więc Rymwid pańską zastępując wolę

Obiega hufy, szykuje śród drogi,

Wklęsłe ku górze ściskając półkole,

Pancernych w środek, łuczników na rogi;

Tak zawsze Litwa zwykła stawić pole.

Dał hasło, chylą majdany do nogi,

Warknęły struny, świsnęła strzał chmura,

“ Jezus Maryja ! - naprzód, hop, hop, ura !"





Dopieroż drzewca ułożywszy w toku,

Zewrą się bliżej, pierś na pierś uderzy.

Za cóż wydarła potomnemu oku

Noc i zwycięstwa, i klęski rycerzy? -

Swoi i cudzy zmieszani w natłoku,

Zewsząd szczęk razów, wrzask, chrzęsty pancerzy;

Pryskają bronie, lecą hełmy, głowy,

Co miecz oszczędza, druzgocą podkowy.





Książę jak skoczył, tak goni na czele,

Ani się jeden między tłumem boi;

Znają czerwony płaszcz nieprzyjaciele,

Poznali godła na hełmie i zbroi.

Cofa się, walczyć nie śmiała gromada,

Zwyciężca pędzi i na karki wsiada.





Lecz któryż z bogów siłę w nim osłabił?

Cóż stąd, że zbiegłych natarczywie goni?

Cóż stąd, że bije? - nikogo nie zabił,

Bezwładna szabla po pancerzach dzwoni,

Albo się zwija odbita żelazem,

Albo uchybia, albo idzie płazem.





Czując Krzyżacy tak słabe natarcie,

Odzyszczą serce; z okropnym hałasem

Nawrócą czoła, potkną się zażarcie

I gęstym włóczni otoczą go lasem;

Czy przelękniony, czy splątany w tłumie,

Brać ich na szable i tarcze nie umie.





Trudno mu było całą unieść szyję,

Krzyżactwo zewsząd kole, strzela, siecze;

Wtem huf litewski nawałę rozbije

Biorąc go między puklerze i miecze;.

Ten słabe razy swoimi poprawia,

A ten od cudzych razów go zastawia.





Już noc pierzchała, już różane włosy

Zorza na wschodnim roztacza obłoku,

Bitwa wre dotąd, ślepe lecą ciosy,

Ni w tył, ni naprzód nie ruszono kroku;

A bóg zwycięstwa, przyszłe ważąc losy,

Równy krwi ciężar stąd i zowąd bierze,

I szala dotąd w równej stoi mierze.





Tak ojciec Niemen, mnogich piastun łodzi,

Gdy Rumszyskiego napotka olbrzyma,

Wkoło go mokrym ramieniem obchodzi,

Dnem podkopuje, pierś górą wydyma;

Ten, natarczywej broniąc się powodzi,

Na twardych barkach gwałt jej dotąd trzyma,

Ani się zruszy skała. w piasek wryta,

Ani jej rzeka ustąpi koryta.





Krzyżactwo, długiej niecierpliwe bitwy,

Na wierzchu góry stojący odwodem

Ostatni hufiec pędzą w środek Litwy;

Komtur ich wiedzie, sam uderza przodem,

A zmordowanych długimi gonitwy

Gdy naparł świeżym i dzielnym narodem,

Łamią się szyki, Krzyżactwo zwycięża;

Wtem z góry zagrzmiał straszliwy głos męża.





Ku niemu wszystkich podnoszą się oczy:

Stoi na koniu, a jako rozwiodła

Szeroko cienie sterczących warkoczy

Na śnieżnej górze wybujała jodła,

Tak go szeroki płaszcz dokoła mroczy,

Czarny płaszcz, czarny koń i hełm, i godła.

Trzykroć zawołał, zleciał na kształt gromu,

Nie wiedzieć za kim albo przeciw komu.





Dobiega Niemców, między tłumem tonie,

Bitwy nie ujrzysz, ale zgiełk i jęki

Dają odgadnąć, w jakiej walka stronie

I jak straszliwy piorun jego ręki;

Tam szyszak zniknie, ówdzie sztandar padnie,

Tłoczy się hufiec, miesza się bezładnie.





Jako leśnicy gdy sosny lub dęby

Sieką wzdłuż puszczy, słychać łoskot w dali,

Jęczą topory, chrobocą pił zęby,

Kiedy niekiedy wierzchołek się zwali;

Na koniec między wyciętymi zręby

Ujrzysz i mężów, i błyskanie stali:

Takie wysiekłszy środkiem Niemców łomy,

Darł się ku Litwie rycerz nieznajomy.





Spieszaj, rycerzu, ożywić duch męski,

Krzepić słabnących, spieszaj, jeszcze pora!

Litwini bliscy ostatecznej klęski,

Dzid i puklerzów warowna zapora

Już rozłamana, sam komtur zwycięski

Po całym polu szuka Litawora;

On się nie kryje, oba konie bodą,

Wkrótce śmiertelny pojedynek zwiodą.





Litawor szablę wynosi do cięcia,

Komtur dał ognia z piorunowej broni.

Zadrżą Litwini, pójrzą na książęcia;

Niestety, szabla wypadła mu z dłoni,

Cugle z słabego wyciekły ujęcia,

Już pod szyszakiem nie dotrzyma skroni,

Spływając z siodła już się bokiem chyli,

Kiedy mu swoi na pomoc skoczyli.





Jęknął mąż czarny, a jak czarna chmura

Ryknąwszy błyśnie piorunowym gradem,

Z taką szybkością leci na komtura.

Zaledwie pierwszym zwarli się napadem,

Pojrzeć, aliści komtur już pod koniem,

A rycerz bieży i tratuje po niem.





Gdzie obskoczyły książęcia dworzany,

Przybiega, chwyta, rwie pancerza węzły,

Ostrożnie zdziera blach zafarbowany,

Wyśledza postrzał głęboko ugrzęzły;

Wtem krew na nowo wytrysnęła z rany,

Ból zemdlonego do zmysłów przywoła,

Otwiera oczy, spoziera dokoła

I znowu wciska na oczy przyłbicę;

Z gniewem żołnierze i sługi odpycha,

A Rymwidowi ściskając prawicę:

“Już jest po wszystkim, starcze" - mówi z cicha -

“Precz mi od piersi, szanuj tajemnicę;

Ratunek próżny, wkrótce umrzeć muszę,

Wieźcie do zamku, tam wyzionę duszę".





Rymwid szerokie oczy w nim utopił,

Ledwie śmie wierzyć, od zmysłów odchodzi,

Upuszcza rękę, którą łzami kropił,

Dreszcz kości wstrząsa, pot mu czoło chłodzi,

Teraz poznaje głos nie znany wczora,

Niestety, nie był to głos Litawora!





Tymczasem rycerz upuszczone wodze

Starcowi wręczył, sam do pana skoczył,

Rumaki każe nawrócić ku drodze

Chwiejącego się ramieniem otoczył,

Składa na piersiach, krew dłonią zaciska,

Dał znak, samotrzeć pędzą z bojowiska.





I zbliżają się pod okopy grodu.

Zaszli im drogę ciekawi mieszkańce;

Ci bodąc konie przez tłumy narodu

W milczeniu spieszą na zamkowe szańce;

A skoro wpadli, uchylono zwodu,

Rycerz strażnikom przykazuje srogo

Ni tam, ni za się nie puszczać nikogo.





Wnet z resztą hufów ciągną bojownicy,

A choć wygrali tak przeważne pole,

Mała stąd radość była po stolicy;

Ból serca ścisnął, żałoba na czole,

Każdy się pyta troskliwy o pana:

Gdzie jest? czy żyje? jak głęboka rana? -



Nikt nie był w zamku, nikt o niczym nie wie;

Podjęto mosty i zemkniono zwory.

Tymczasem w fosę, między gęste krzewie,

Schodzą trabanci z piłami, z topory,

Sieką chrust, walą topole, modrzewie,

A ociosane pnie, gałęzie, wiory

Toczą na barkach i wozach do miasta;

Na taki widok żal i postrach wzrasta.





Kędy świątynie miał władzca pioruna

I bóg, co wichrem niepogodnym świszcze,

Gdzie woły, konie, trzoda srebrnoruna

Codziennie krwawi poświęcone zgliszcze,

Tam stos ogromny kładą pod obłoki,

Dwadziestem sążni długi i szeroki.





W środku dąb sterczał, a pod dębem stoi

Niemiecki braniec na dzielnym rumaku,

Z orężem, w hełmie i zupełnej zbroi,

Trzykroć łańcuchem przykuty do haku;

Wódz to krzyżacki, co był posłem wprzody,

Zabójca księcia, Dyterich z Kniprody.





Biegą mieszczanie, rycerze, kapłany,

Czekają końca, zgadywać nie śmieją;

Każdy zarówno w myślach kołysany

Między bojaźnią, żalem i nadzieją

W zamek smutnymi poziera oczyma,

A słuch na wieści wyprężony trzyma.





Przecież i trąba ozwała się z wieży,

I most opada, i wolnymi kroki

Rusza się orszak w żałobnej odzieży

Niosąc na tarczach bohatera zwłoki;

Przy nich łuk, włócznia, miecz i sajdak leży,

Wkoło purpurą świeci płaszcz szeroki;

Książęce stroje, lecz nie widać lica,

Bo je spuszczona zawarła przyłbica.





To on, to książę, wielkiego pan kraju,

Mąż dużej ręki! któż mu rówien będzie,

Czy gromić Niemce i hordy Nogaju,

Czy lud na słusznym rozsądzać urzędzie?

Panie nasz! za cóż dawnego zwyczaju

Nie widać w twoim pogrzebnym obrzędzie? -

Nie tak albowiem starożytność święta

Czciła twe przodki, litewskie książęta.





Za cóż do nieba nie idzie za tobą

Twój giermek, każdej nieodstępny drogi,

I z próżnym siodłem, okryty żałobą

Towarzysz pola, koń jelenionogi;

I sokoł, i psy, co wiatr pyskiem sieką,

I drugie z pyskiem wietrzącym daleko? -





Szemrała gawiedź. - Rycerze na stosie

Składają ciało, mleko i miód leją;

Przy długiej trąby i fletni odgłosie

Śmiertelne pieśni wajdeloci pieją.

Starszy pochodnią wziął i nóż ofiarny.

“Stójcie!" - stanęli; - nadjechał mąż czarny.





“Któż on? - pytają wszyscy. - Któż on taki?" -

Poznało wojsko: on na polu wczora,

Kiedy litewskie złamano orszaki

I obstąpiono zewsząd Litawora,

Przypadł, odwagę stygnącą zapalił,

Niemców wysiekał, komtura obalił.





Tyle o czarnym rycerzu wiedziano.

Dziś w tymże płaszczu, na tymże rumaku;

Lecz po co przybył? skąd ród? jakie miano? -

Stójcie i patrzcie: uchyla szyszaku,.

Uchyla twarzy; on! Litawor! książę!

Dziw nagły zmysły i mowę zabiera,

Na koniec radość skrzepły głos rozwiąże;

Opłakanego widząc bohatera

Wrzasną i klasną, wrzask o gwiazdy bije:

“Litawor żyje! Książę, pan nasz żyje!"





Stał i ku ziemi dzierżał lice blade.

Hałas grzmi jeszcze, powtarzany echem;

Z wolna wzniósł czoło, obejrzał gromadę,

Za okrzyk lekkim dziękując uśmiechem.

Nie był to uśmiech, co z serca poczęty

Rozjaśni lica i w oczach zaświeci;

Ale jakoby gwałtem przyciągnięty

Usiadł na ustach i wkrótce uleci;

Tyle dodaje smutnej twarzy wdzięku,

Ile kwiat w bladym nieboszczyka ręku.





“Zapalcie zgliszcze!" - Palą; ogień bucha,

A książę dalej: “Wiecie-li wy, czyje

Zwłoki na stosie giną?" - cichość głucha -

“Niewiasta, choć ją męska zbroja kryje,

Niewiasta z wdzięków, a bohater z ducha;

Ja się zemściłem, lecz ona nie żyje!"

Rzekł, bieży na stos, upada na zwłokach

Ginie w płomieniach i dymu obłokach.
Nick:PAN Tadeusz Dodano:2003-12-23 23:45:57 Wpis:Powrót panicza. - Spotkanie się najpierwsze w pokoiku, drugie u stołu. - Ważna Sędziego nauka o grzeczności. - Podkomorzego uwagi polityczne nad modami. - Początek sporu o Kusego i Sokoła. - Żale Wojskiego. - Ostatni Woźny Trybunału. - Rzut oka na ówczesny stan polityczny Litwy i Europy.

Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.


Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem,
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść za wrócone życie podziękować Bogu),
Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono.
Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,
Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;
Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała,
A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.
Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany,
Tym bielsze, że odbite od ciemnej zieleni
Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni.
Dom mieszkalny niewielki, lecz zewsząd chędogi,
I stodołę miał wielką, i przy niej trzy stogi
Użątku, co pod strzechą zmieścić się nie może;
Widać, że okolica obfita we zboże,
I widać z liczby kopic, co wzdłuż i wszerz smugów
Świecą gęsto jak gwiazdy, widać z liczby pługów
Orzących wcześnie łany ogromne ugoru,
Czarnoziemne, zapewne należne do dworu,
Uprawne dobrze na kształt ogrodowych grządek:
Że w tym domu dostatek mieszka i porządek.
Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza,
Że gościnna, i wszystkich w gościnę zaprasza.


Właśnie dwukonną bryką wjechał młody panek
I obiegłszy dziedziniec zawrócił przed ganek,
Wysiadł z powozu; konie, porzucone same,
Szczypiąc trawę ciągnęły powoli pod bramę.
We dworze pusto: bo drzwi od ganku zamknięto
Zaszczepkami, i kołkiem zaszczepki przetknięto.
Podróżny do folwarku nie biegł sług zapytać,
Odemknął, wbiegł do domu, pragnął go powitać.
Dawno domu nie widział, bo w dalekim mieście
Kończył nauki, końca doczekał nareszcie.
Wbiega i okiem chciwie ściany starodawne
Ogląda czule, jako swe znajome dawne.
Też same widzi sprzęty, też same obicia,
Z którymi się zabawiać lubił od powicia;
Lecz mniej wielkie, mniej piękne, niż się dawniej zdały
I też same portrety na ścianach wisiały.
Tu Kościuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma
Podniesionymi w niebo, miecz oburącz trzyma;
Takim był, gdy przysięgał na stopniach ołtarzów,
Że tym mieczem wypędzi z Polski trzech mocarzów,
Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie
Siedzi Rejtan żałośny po wolności stracie,
W ręku trzymna nóż, ostrzem zwrócony do łona,
A przed nim leży Fedon i Żywot Katona.
Dalej Jasiński, młodzian piękny i posępny,
Obok Korsak, towarzysz jego nieodstępny,
Stoją na szańcach Pragi, na stosach Moskali,
Siekąc wrogów, a Praga już się wkoło pali.
Nawet stary stojący zegar kurantowy
W drewnianej szafie poznał, u wniścia alkowy,
I z dziecinną radością pociągnął za sznurek,
By stary Dąbrowskiego posłyszeć mazurek.


Biegał po całym domu i szukał komnaty,
Gdzie mieszkał dzieckiem będąc, przed dziesięciu laty.
Wchodzi, cofnął się, toczył zdumione źrenice
Po ścianach; w tej komnacie mieszkanie kobiece?
Któż by tu mieszkał? Stary stryj nie był żonaty,
A ciotka w Petersburgu mieszkała przed laty.
To nie był ochmistrzyni pokój? Fortepiano?
Na nim nuty i książki; wszystko porzucano
Niedbale i bezładnie; nieporządek miły!
Niestare były rączki, co je tak rzuciły.
Tuż i sukienka biała, świeżo z kołka zdjęta
Do ubrania, na krzesła poręczu rozpięta.
A na oknach donice z pachnącymi ziołki,
Geranium, lewkonija, astry i fijołki.
Podróżny stanął w jednym z okien - nowe dziwo:
W sadzie, na brzegu niegdyś zarosłym pokrzywą,
Był maleńki ogródek, ścieżkami porznięty,
Pełen bukietów trawy angielskiej i mięty.
Drewniany, drobny, w cyfrę powiązany płotek
Połyskał się wstążkami jaskrawych stokrotek.
Grządki, widać, że były świeżo polewane;
Tuż stało wody pełne naczynie blaszane,
Ale nigdzie nie widać było ogrodniczki;
Tylko co wyszła; jeszcze kołyszą się drzwiczki
Świeżo trącone, blisko drzwi ślad widać nóżki
Na piasku, bez trzewika była i pończoszki;
Na piasku drobnym, suchym, białym na kształt śniegu,
Ślad wyraźny, lecz lekki, odgadniesz, że w biegu
Chybkim był zostawiony nóżkami drobnemi
Od kogoś, co zaledwie dotykał się ziemi.


Podróżny długo w oknie stał patrząc, dumając,
Wonnymi powiewami kwiatów oddychając,
Oblicze aż na krzaki fijołkowe skłonił,
Oczyma ciekawymi po drożynach gonił
I znowu je na drobnych śladach zatrzymywał,
Myślał o nich i, czyje były, odgadywał.
Przypadkiem oczy podniósł, i tuż na parkanie
Stała młoda dziewczyna. - Białe jej ubranie
Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje,Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.W takim Litwinka tylko chodzić zwykła z rana,W takim nigdy nie bywa od mężczyzn widziana;Więc choć świadka nie miała, założyła ręceNa piersiach, przydawając zasłony sukience.Włos w pukle nie rozwity, lecz w węzełki małePokręcony, schowany w drobne strączki białe,Dziwnie ozdabiał głowę, bo od słońca blasku
Świecił się, jak korona na świętych obrazku.
Twarzy nie było widać, zwrócona na poleSzukała kogoś okiem, daleko, na dole;Ujrzała, zaśmiała się i klasnęła w dłonie,Jak biały ptak zleciała z parkanu na błonieI wionęła ogrodem, przez płotki, przez kwiaty,I po desce opartej o ścianę komnaty,Nim spostrzegł się, wleciała przez okno, świecąca,Nagła, cicha i lekka jak światłość miesiąca.Nucąc chwyciła suknie, biegła do zwierciadła;
Wtem ujrzała młodzieńca i z rąk jej wypadła
Suknia, a twarz ad strachu i dziwu pobladła.Twarz podróżnego barwą spłonęła rumianą,Jak obłok, gdy z jutrzenką napotka się raną;Skromny młodzieniec oczy zmrużył i przysłonił,Chciał coś mówić, przepraszać, tylko się ukłoniłI cofnął; dziewica krzyknęła boleśnie,Niewyraźnie, jak dziecko przestraszone we śnie;Podróżny zląkł się, spójrzał, lecz już jej nie było,Wyszedł zmieszany i czuł, że serce mu biło
Głośno, i sam nie wiedział, czy go miało śmieszyć
To dziwaczne spotkanie, czy wstydzić, czy cieszyć.
Tymczasem na folwarku nie uszło baczności,Że przed ganek zajechał któryś z nowych gości.Już konie w stajnię wzięto, już im hojnie dano,Jako w porządnym domu, i obrok, i siano:Bo Sędzia nigdy nie chciał, według nowej mody,Odsyłać konie gości Żydom do gospody.Słudzy nie wyszli witać, ale nie myśl wcale,Aby w domu Sędziego służono niedbale;
Słudzy czekają, nim się pan Wojski ubierze,
Który teraz za domem urządzał wieczerzę.On Pana zastępuje i on, w niebytnościPana, zwykł sam przyjmować i zabawiać gości(Daleki krewny pański i przyjaciel domu).Widząc gościa, na folwark dążył po kryjomu(Bo nie mógł wyjść spotykać w tkackim pudermanie),Wdział więc, jak mógł najprędzej, niedzielne ubranie,Nagotowane z rana, bo od rana wiedział,Że u wieczerzy będzie z mnóstwem gości siedział.

Pan Wojski poznał z dala, ręce rozkrzyżował
I z krzykiem podróżnego ściskał i całował;Zaczęła się ta prędka, zmieszana rozmowa,W której lat kilku dzieje chciano zamknąć w słowaKrótkie i poplątane, w ciąg powieści, pytań,Wykrzykników i westchnień, i nowych powitań.Gdy się pan Wojski dosyć napytał, nabadał,Na samym końcu dzieje tego dnia powiadał.
"Dobrze, mój Tadeuszu (bo tak nazywanoMłodzieńca, który nosił Kościuszkowskie miano
Na pamiątkę, że w czasie wojny się urodził),
Dobrze, mój Tadeuszu, żeś się dziś nagodziłDo domu, właśnie kiedy mamy panien wiele.Stryjaszek myśli wkrótce sprawić ci wesele;Jest z czego wybrać; u nas towarzystwo liczneOd kilku dni zbiera się na sądy graniczne,Dla skończenia dawnego z panem Hrabią sporu,I pan Hrabia ma jutro sam zjechać do dworu;Podkomorzy już zjechał z żoną i z córkami.Młodzież poszła do lasu bawić się strzelbami,
A starzy i kobiety żniwo oglądają
Pod lasem, i tam pewnie na młodzież czekają.Pójdziemy, jeśli zechcesz, i wkrótce spotkamyStryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy".
Pan Wojski z Tadeuszem idą pod las drogąI jeszcze się do woli nagadać nie mogą.Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło,Mniej silnie, ale szerzej niż we dnie świeciło,Całe zaczerwienione, jak zdrowe obliczeGospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze
Na spoczynek powraca; już krąg promienisty
Spuszcza się na wierzch boru i już pomrok mglisty,Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa,Cały las wiąże w jedno i jakoby zlewa;I bór czernił się na kształt ogromnego gmachu,Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu;Wtem zapadło do głębi; jeszcze przez konaryBłysnęło, jako świeca przez okienic szpary,I zgasło. I wnet sierpy, gromadnie dzwoniąceWe zbożach, i grabliska suwane po łące
Ucichły i stanęły: tak pan Sędzia każe,
U niego ze dniem kończą prace gospodarze."Pan świata wie, jak długo pracować potrzeba;Słońce, Jego robotnik, kiedy znidzie z nieba,Czas i ziemianinowi ustępować z pola".Tak zwykł mawiać pan Sędzia; a Sędziego wolaByła ekonomowi poczciwemu świętą,Bo nawet wozy, w które już składać zaczętoKopę żyta, niepełne jadą do stodoły;Cieszą się z nadzwyczajnej ich lekkości woły.

Właśnie z lasu wracało towarzystwo całe,
Wesoło, lecz w porządku; naprzód dzieci małeZ dozorcą, potem Sędzia szedł z Podkomorzyną,Obok pan Podkomorzy otoczon rodziną;Panny tuż za starszymi, a młodzież na boku;Panny szły przed młodzieżą o jakie pół kroku(Tak każe przyzwoitość); nikt tam nie rozprawiałO porządku, nikt mężczyzn i dam nie ustawiał,A każdy mimowolnie porządku pilnował.Bo Sędzia w domu dawne obyczaje chował
I nigdy nie dozwalał, by chybiano względu
Dla wieku, urodzenia, rozumu, urzędu;"Tym ładem, mawiał, domy i narody słyną,Z jego upadkiem domy i narody giną".Więc do porządku wykli domowi i słudzy;I przyjezdny gość, krewny albo człowiek cudzy,Gdy Sędziego nawiedził, skoro pobył mało,Przejmował zwyczaj, którym wszystko oddychało.
Krótkie były Sędziego z synowcem witania,Dał mu poważnie rękę do pocałowania
I w skroń ucałowawszy, uprzejmie pozdrowił;
A choć przez wzgląd na gości niewiele z nim mówił,Widać było z łez, które wylotem kontuszaOtarł prędko, jak kochał pana Tadeusza.
W ślad gospodarza wszystko ze żniwa i z boru,I z łąk, i z pastwisk razem wracało do dworu.Tu owiec trzoda becząc w ulice się tłoczyI wznosi chmurę pyłu; dalej z wolna kroczyStado cielic tyrolskich z mosiężnymi dzwonki;Tam konie rżące lecą ze skoszonej łąki;
Wszystko bieży ku studni, której ramię z drzewa
Raz w raz skrzypi i napój w koryta rozlewa.
Sędzia, choć utrudzony, chociaż w gronie gości,Nie uchybił gospodarskiej, ważnej powinności,Udał się sam ku studni; najlepiej z wieczoraGospodarz widzi, w jakim stanie jest obora;Dozoru tego nigdy sługom nie poruczy,Bo Sędzia wie, że oko pańskie konia tuczy.
Wojski z woźnym Protazym ze świecami w sieniStali i rozprawiali, nieco poróżnieni,
Bo w niebytność Wojskiego Woźny po kryjomu
Kazał stoły z wieczerzą powynosić z domuI ustawić co prędzej w pośrodku zamczyska,Którego widne były pod lasem zwaliska.Po cóż te przenosiny? Pan Wojski się krzywiłI przepraszał Sędziego; Sędzia się zadziwił,Lecz stało się; już późno i trudno zaradzić,Wolał gości przeprosić i w pustki prowadzić.Po drodze Woźny ciągle Sędziemu tłumaczył,Dlaczego urządzenie pańskie przeinaczył:
We dworze żadna izba nie ma obszerności
Dostatecznej dla tylu, tak szanownych gości,W zamku sień wielka, jeszcze dobrze zachowana,Sklepienie całe - wprawdzie pękła jedna ściana,Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi;Bliskość piwnic wygodna służącej czeladzi.Tak mówiąc na Sędziego mrugał; widać z miny,Że miał i taił inne, ważniejsze przyczyny.
O dwa tysiące kroków zamek stał za domem,Okazały budową, poważny ogromem,
Dziedzictwo starożytnej rodziny Horeszków;
Dziedzic zginął był w czasie krajowych zamieszków.Dobra całe zniszczone sekwestrami rządu,Bezładnością opieki, wyrokami sądu,W cząstce spadły dalekim krewnym po kądzieli,A resztę rozdzielono między wierzycieli.Zamku żaden wziąść nie chciał, bo w szlacheckim stanieTrudno było wyłożyć koszt na utrzymanie;Lecz Hrabia, sąsiad bliski, gdy wyszedł z opieki,Panicz bogaty, krewny Horeszków daleki,
Przyjechawszy z wojażu upodobał mury,
Tłumacząc, że gotyckiej są architektury;Choć Sędzia z dokumentów przekonywał o tem,Że architekt był majstrem z Wilna, nie zaś Gotem.Dość, że Hrabia chciał zamku, właśnie i SędziemuPrzyszła nagle taż chętka, nie wiadomo czemu.Zaczęli proces w ziemstwie, potem w głównym sądzie,W senacie, znowu w ziemstwie i w guberskim rządzie;Wreszcie po wielu kosztach i ukazach licznychSprawa wróciła znowu do sądów granicznych.

Słusznie Woźny powiadał, że w zamkowej sieni
Zmieści się i palestra, i goście proszeni.Sień wielka jak refektarz, z wypukłym sklepieniemNa filarach, podłoga wysłana kamieniem,Ściany bez żadnych ozdób, ale mur chędogi;Sterczały wkoło sarnie i jelenie rogiZ napisami: gdzie, kiedy te łupy zdobyte;Tuż myśliwców herbowne klejnoty wyryteI stoi wypisany każdy po imieniu;Herb Horeszków, Półkozic, jaśniał na sklepieniu.

Goście weszli w porządku i stanęli kołem;
Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem;Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży.Przy nim stał Kwestarz, Sędzia tuż przy Bernardynie,Bernardyn zmówił krótki pacierz po łacinie;Mężczyznom dano wódkę; wtenczas wszyscy siedliI chołodziec litewski milcząc żwawo jedli.
Pan Tadeusz, choć młodzik, ale prawem gościaWysoko siadł przy damach obok Jegomościa;
Między nim i stryjaszkiem jedno pozostało
Puste miejsce, jak gdyby na kogoś czekało.Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi poglądał,Jakby czyjegoś przyjścia był pewny i żądał.I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadzał,I z nim na miejscu pustym oczy swe osadzał.Dziwna rzecz! miejsca wkoło są siedzeniem dziewic,Na które mógłby spójrzeć bez wstydu królewic,Wszystkie zacnie zrodzone, każda młoda, ładna;Tadeusz tam pogląda, gdzie nie siedzi żadna.
To miejsce jest zagadką, młódź lubi zagadki;
Roztargniony, do swojej nadobnej sąsiadkiLedwie słów kilka wyrzekł, do Podkomorzanki;Nie zmienia jej talerzów, nie nalewa szklanki,I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne,Z których by wychowanie poznano stołeczne;To jedno puste miejsce nęci go i mami,Już nie puste, bo on je napełnił myślami.Po tym miejscu biegało domysłów tysiące,Jako po deszczu żabki po samotnej łące;
Śród nich jedna króluje postać, jak w pogodę
Lilia jezior skroń białą wznosząca nad wodę.
Dano trzecią potrawę. Wtem pan Podkomorzy,Wlawszy kropelkę wina w szklankę panny Róży,A młodszej przysunąwszy z talerzem ogórki,Rzekł: "Muszę ja wam służyć, moje panny córki,Choć stary i niezgrabny". Zatem się rzuciłoKilku młodych od stołu i pannom służyło.Sędzia, z boku rzuciwszy wzrok na TadeuszaI poprawiwszy nieco wylotów kontusza,
Nalał węgrzyna i rzekł: "Dziś, nowym zwyczajem,
My na naukę młodzież do stolicy dajem,I nie przeczym, że nasi synowie i wnukiMają od starych więcej książkowej nauki;Ale co dzień postrzegam, jak młódź cierpi na tem,Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem.Dawniej na dwory pańskie jachał szlachcic młody,Ja sam lat dziesięć byłem dworskim Wojewody,Ojca Podkomorzego, Mościwego Pana(Mówiąc, Podkomorzemu ścisnął za kolana);
On mnie radą do usług publicznych sposobił,
Z opieki nie wypuścił, aż człowiekiem zrobił.W mym domu wiecznie będzie jego pamięć droga,Co dzień za duszę jego proszę Pana Boga.Jeślim tyle na jego nie korzystał dworzeJak drudzy, i wróciwszy w domu ziemię orzę,Gdy inni, więcej godni Wojewody względów,Doszli potem najwyższych krajowych urzędów,Przynajmniej tom skorzystał, że mi w moim domuNikt nigdy nie zarzuci, bym uchybił komu
W uczciwości, w grzeczności; a ja powiem śmiało,
Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą.Niełatwą, bo nie na tym kończy się, jak nogąZręcznie wierzgnąć, z uśmiechem witać lada kogo;Bo taka grzeczność modna zda mi się kupiecka,Ale nie staropolska ani też szlachecka.Grzeczność wszystkim należy, lecz każdemu inna;Bo nie jest bez grzeczności i miłość dziecinna,I wzgląd męża dla żony przy ludziach, i panaDla sług swoich, a w każdej jest pewna odmiana.
Trzeba się długo uczyć, ażeby nie zbłądzić
I każdemu powinną uczciwość wyrządzić.I starzy się uczyli; u panów rozmowaByła to historyja żyjąca krajowa,A między szlachtą dzieje domowe powiatu.Dawano przez to poznać szlachcicowi bratu,Że wszyscy o nim wiedzą, lekce go nie ważą;Więc szlachcic obyczaje swe trzymał pod strażą.Dziś człowieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi?Z kim on żył, co porabiał? każdy gdzie chce wchodzi,
Byle nie szpieg rządowy i byle nie w nędzy.
Jak ów Wespazyjanus nie wąchał pieniędzyI nie chciał wiedzieć, skąd są, z jakich rąk i krajów,Tak nie chcą znać człowieka rodu, obyczajów!Dość, że ważny i że się stempel na nim widzi,Więc szanują przyjaciół jak pieniądze Żydzi".
To mówiąc Sędzia gości obejrzał porządkiem;Bo choć zawsze i płynnie mówił, i z rozsądkiem,Wiedział, że niecierpliwa młodzież teraźniejsza,Że ją nudzi rzecz długa, choć najwymowniejsza.
Ale wszyścy słuchali w milczeniu głębokiem;
Sędzia Podkomorzego zdał się radzić okiem,Podkomorzy pochwałą rzeczy nie przerywał,Ale częstym skinieniem głowy potakiwał.Sędzia milczał, on jeszcze skinieniem przyzwalał;Więc Sędzia jego puchar i swój kielich nalałI dalej mówił: "Grzeczność nie jest rzeczą małą:Kiedy się człowiek uczy ważyć, jak przystało,Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje,Wtenczas i swoją ważność zarazem poznaje:
Jak na szalach, żebyśmy nasz ciężar poznali,
Musim kogoś posadzić na przeciwnej szali.Zaś godna jest Waszmościów uwagi osobnejGrzeczność, którą powinna młódź dla płci nadobnej;Zwłaszcza gdy zacność domu, fortuny szczodrotyObjaśniają wrodzone wdzięki i przymioty.Stąd droga do afektów i stąd się kojarzyWspaniały domów sojusz - tak myślili starzy.A zatem..." Tu pan Sędzia nagłym zwrotem głowySkinął na Tadeusza, rzucił wzrok surowy,
Znać było, że przychodził już do wniosków mowy.

Wtem brząknął w tabakierkę złotą PodkomorzyI rzekł: "Mój Sędzio, dawniej było jeszcze gorzej!Teraz nie wiem, czy moda i nas starych zmienia,Czy młodzież lepsza, ale widzę mniej zgorszenia.Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do OjczyznyPierwszy raz zawitała moda francuszczyzny!Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajówWtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów,Prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę,
Prawa i obyczaje, nawet suknie stare.
Żałośnie było widzieć wyżółkłych młokosów,Gadających przez nosy, a często bez nosów,Opatrzonych w broszurki i w różne gazety,Głoszących nowe wiary, prawa, toalety.Miała nad umysłami wielką moc ta tłuszcza;Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przepuszcza,Odbiera naprzód rozum od obywateli.I tak mędrsi fircykom oprzeć się nie śmieli,I zląkł ich się jak dżumy jakiej cały naród,
Bo już sam wewnątrz siebie czuł choroby zaród;
Krzyczano na modnisiów, a brano z nich wzory;Zmieniano wiarę, mowę, prawa i ubiory.Była to maszkarada, zapustna swawola,Po której miał przyjść wkrótce wielki post - niewola!
"Pamiętam, chociaż byłem wtenczas małe dziecię,Kiedy do ojca mego w oszmiańskim powieciePrzyjechał pan Podczaszyc na francuskim wózku,Pierwszy człowiek, co w Litwie chodził po francusku.Biegali wszyscy za nim jakby za rarogiem,
Zazdroszczono domowi, przed którego progiem
Stanęła Podczaszyca dwukolna dryndulka,Która się po francusku zwała karyjulka.Zamiast lokajów w kielni siedziały dwa pieski,A na kozłach niemczysko chude na kształt deski;Nogi miał długie, cienkie, jak od chmielu tyki,W pończochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki,Peruka z harbajtelem zawiązanym w miechu.Starzy na on ekwipaż parskali ze śmiechu,A chłopi żegnali się mówiąc: że po świecie
Jeździ wenecki diabeł w niemieckiej karecie.
Sam Podczaszyc jaki był, opisywać długo,Dosyć, że nam się zdawał małpą lub papugą,W wielkiej peruce, którą do złotego runaOn lubił porównywać, a my do kołtuna.Jeśli kto i czuł wtenczas, że polskie ubraniePiękniejsze jest niż obcej mody małpowanie,Milczał; boby krzyczała młodzież, że przeszkadzaKulturze, że tamuje progresy, że zdradza!Taka była przesądów owoczesnych władza!

"Podczaszyc zapowiedział, że nas reformować,
Cywilizować będzie i konstytuować;Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymowniZrobili wynalazek: iż ludzie są rowni;Choć o tym dawno w Pańskim pisano zakonieI każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.Nauka dawną była, szło o jej pełnienie!Lecz wtenczas panowało takie oślepienie,Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie,Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.
Podczaszyc, mimo równość, wziął tytuł markiża;
Wiadomo, że tytuły przychodzą z Paryża,A natenczas tam w modzie był tytuł markiża.Jakoż, kiedy się moda odmieniła z laty,Tenże sam markiż przybrał tytuł demokraty;Wreszcie z odmienną modą, pod Napoleonem,Demokrata przyjechał z Paryża baronem;Gdyby żył dłużej, może nową alternatąZ barona przechrzciłby się kiedyś demokratą.Bo Paryż częstą mody odmianą się chlubi,
A co Francuz wymyśli, to Polak polubi.

"Chwała Bogu, że teraz jeśli nasza młodzieżWyjeżdża za granicę, to już nie po odzież,Nie szukać prawodawstwa w drukarskich kramarniachLub wymowy uczyć się w paryskich kawiarniach.Bo teraz Napoleon, człek mądry a prędki,Nie daje czasu szukać mody i gawędki.Teraz grzmi oręż, a nam starym serca rosną,Że znowu o Polakach tak na świecie głośno;Jest sława, a więc będzie i Rzeczpospolita!
Zawżdy z wawrzynów drzewo wolności wykwita.
Tylko smutno, że nam, ach! tak się lata wlekąW nieczynności! a oni tak zawsze daleko!Tak długo czekać! nawet tak rzadka nowina!Ojcze Robaku (ciszej rzekł do Bernardyna),Słyszałem, żeś zza Niemna odebrał wiadomość;Może też co o naszym wojsku wie Jegomość?""Nic a nic" odpowiedział Robak obojętnie(Widać było, że słuchał rozmowy niechętnie),"Mnie polityka nudzi; jeżeli z Warszawy
Mam list, to rzecz zakonna, to są nasze sprawy
Bernardyńskie; cóż o tym gadać u wieczerzy?Są tu świeccy, do których nic to nie należy".Tak mówiąc spójrzał zyzem, gdzie śród biesiadnikówSiedział gość Moskal; był to pan kapitan Ryków;Stary żołnierz, stał w bliskiej wiosce na kwaterze,Pan Sędzia go przez grzeczność prosił na wieczerzę.Ryków jadł smaczno, mało wdawał się w rozmowę,Lecz na wzmiankę Warszawy rzekł podniósłszy głowę"Pan Podkomorzy! Oj Wy! Pan zawsze ciekawy
O Bonaparta, zawsze Wam tam do Warszawy!
He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem,-Ojczyzna! ja to czuję wszystko, ja rozumiem!Wy Polaki, ja Ruski, teraz się nie bijem,Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem.Często na awanpostach nasz z Francuzem gada,Pije wódkę; jak krzykną: ura! - kanonada.Ruskie przysłowie: z kim się biję, tego lubię;Gładź drużkę jak po duszy, a bij jak po szubie.Ja mówię, będzie wojna u nas. Do majora
Płuta adiutant sztabu przyjechał zawczora:
Gotować się do marszu! Pójdziem, czy pod Turka,Czy na Francuza. Oj, ten Bonapart figurka!Bez Suworowa to on może nas wytuza.U nas w pułku gadano, jak szli na Francuza,Że Bonapart czarował, no, tak i SuwarówCzarował; tak i były czary przeciw czarów.Raz w bitwie, gdzie podział się? szukać Bonaparta!-A on zmienił się w lisa, tak Suwarów w charta;Tak Bonaparte znowu w kota się przerzuca,
Dalej drzeć pazurami, a Suwarów w kuca.
Obaczcież, co się stało w końcu z Bonapartą..."Tu Ryków przerwał i jadł; wtem z potrawą czwartąWszedł służący, i raptem boczne drzwi otwarto.Weszła nowa osoba, przystojna i młoda;Jej zjawienie się nagłe, jej wzrost i uroda,Jej ubiór zwrócił oczy; wszyscy ją witali,Prócz Tadeusza, widać, że ją wszyscy znali.Kibić miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną,Suknię materyjalną, różową, jedwabną,
Gors wycięty, kołnierzyk z koronek, rękawki
Krótkie, w ręku kręciła wachlarz dla zabawki(Bo nie było gorąca); wachlarz pozłocistyPowiewając rozlewał deszcz iskier rzęsisty.Głowa do włosów, włosy pozwijane w kręgi,W pukle, i przeplatane różowymi wstęgi,Pośród nich brylant, niby zakryty od oczu,Świecił się jako gwiazda w komety warkoczu,Słowem, ubiór galowy; szeptali niejedni,Że zbyt wykwintny na wieś i na dzień powszedni.
Nóżek, choć suknia krótka, oko nie zobaczy,
Bo biegła bardzo szybko, suwała się raczéj,Jako osóbki, które na trzykrólskie świętaPrzesuwają w jasełkach ukryte chłopięta.Biegła i wszystkich lekkim witając ukłonemChciała usieść na miejscu sobie zostawionem.Trudno było; bo krzeseł dla gości nie stało,Na czterech ławach cztery ich rzędy siedziało,Trzeba było rzęd ruszyć lub ławę przeskoczyć;Zręcznie między dwie ławy umiała się wtłoczyć,
A potem między rzędem siedzących i stołem,
Jak bilardowa kula toczyła się kołem.W biegu dotknęła blisko naszego młodziana;Uczepiwszy falbaną o czyjeś kolanaPośliznęła się nieco i w tym roztargnieniuNa pana Tadeusza wsparła się ramieniu.Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swym siadłaPomiędzy nim i stryjem, ale nic nie jadła;Tylko się wachlowała, to wachlarza trzonekKręciła, to kołnierzyk z brabanckich koronek
Poprawiała, to lekkim dotknieniem się ręki
Muskała włosów pukle i wstąg jasnych pęki.
Ta przerwa rozmów trwała już minut ze cztery.Tymczasem w końcu stoła naprzód ciche szmery,A potem się zaczęły wpółgłośne rozmowy:Mężczyźni rozsądzali swe dzisiejsze łowy.Asesora z Rejentem wzmogła się uparta,Coraz głośniejsza kłótnia o kusego charta,Którego posiadaniem pan Rejent się szczyciłI utrzymywał, że on zająca pochwycił;
Asesor zaś dowodził na złość Rejentowi,
Że ta chwała należy chartu Sokołowi.Pytano zdania innych; więc wszyscy dokołaBrali stronę Kusego albo też Sokoła,Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne świadki.Sędzia na drugim końcu do nowej sąsiadkiRzekł półgłosem: .
To rzekłszy, z Podkomorzym przy pełnym kielichu
O politycznych sprawach rozmawiał po cichu.
Gdy tak były zajęte stołu strony obie,Tadeusz przyglądał się nieznanej osobie;Przypomniał, że za pierwszym na miejsce wejrzeniemOdgadnął zaraz, czyim miało być siedzeniem.Rumienił się, serce mu biło nadzwyczajnie;Więc rozwiązane widział swych domysłów tajnie!Więc było przeznaczono, by przy jego bokuUsiadła owa piękność widziana w pomroku;
Wprawdzie zdała się teraz wzrostem dorodniejsza,
Bo ubrana, a ubiór powiększa i zmniejsza.I włos u tamtej widział krótki, jasnozłoty,A u tej krucze, długie zwijały się sploty?Kolor musiał pochodzić od słońca promieni,Którymi przy zachodzie wszystko się czerwieni.Twarzy wówczas nie dostrzegł, nazbyt rychło znikła,Ale myśl twarz nadobną odgadywać zwykła;Myślił, że pewnie miała czarniutkie oczęta,Białą twarz, usta kraśne jak wiśnie bliźnięta;
U tej znalazł podobne oczy, usta, lica;
W wieku może by była największa różnica:Ogrodniczka dziewczynką zdawała się małą,A pani ta niewiastą już w latach dojrzałą;Lecz młodzież o piękności metrykę nie pyta,Bo młodzieńcowi młodą jest każda kobiéta,Chłopcowi każda piękność zda się rówiennicą,A niewinnemu każda kochanka dziewicą.
Tadeusz, chociaż liczył lat blisko dwadzieścieI od dzieciństwa mieszkał w Wilnie, wielkim mieście,
Miał za dozorcę księdza, który go pilnował
I w dawnej surowości prawidłach wychował.Tadeusz zatem przywiózł w strony swe rodzinneDuszę czystą, myśl żywą i serce niewinne;Ale razem niemałą chętkę do swywoli.Z góry już robił projekt, że sobie pozwoliUżywać na wsi długo wzbronionej swobody;Wiedział, że był przystojny, czuł się rześki, młody,A w spadku po rodzicach wziął czerstwość i zdrowie.Nazywał się Soplica; wszyscy Soplicowie
Są, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni,
Do żołnierki jedyni, w naukach mniej pilni.
Tadeusz się od przodków swoich nie odrodził:Dobrze na koniu jeździł, pieszo dzielnie chodził,Tępy nie był, lecz mało w naukach postąpił,Choć stryj na wychowanie niczego nie skąpił.On wolał z flinty strzelać albo szablą robić;Wiedział, że go myślano do wojska sposobić,Że ojciec w testamencie wyrzekł taką wolę;Ustawicznie do bębna tęsknił siedząc w szkole.
Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmienił,
Kazał, aby przyjechał i aby się żenił,I objął gospodarstwo; przyrzekł na początekDać małą wieś, a potem cały swój majątek.
Te wszystkie Tadeusza cnoty i zaletyŚciągnęły wzrok sąsiadki, uważnej kobietyZmierzyła jego postać kształtną i wysoką,Jego ramiona silne, jego pierś szeroką,I w twarz spójrzała, z której wytryskał rumieniec,Ilekroć z jej oczyma spotkał się młodzieniec:
Bo z pierwszej lękliwości całkiem już ochłonął
I patrzył wzrokiem śmiałym, w którym ogień płonął;Również patrzyła ona, i cztery źreniceGorzały przeciw sobie jak roratne świéce.
Pierwsza z nim po francusku zaczęła rozmowę;Wracał z miasta, ze szkoły; więc o książki nowe,O autorów pytała Tadeusza zdaniaI ze zdań wyciągała na nowo pytania;Cóż, gdy potem zaczęła mówić o malarstwie,O muzyce, o tańcach, nawet o rzeźbiarstwie!
Dowiodła, że zna równie pędzel, nuty, druki;
Aż osłupiał Tadeusz na tyle nauki,Lękał się, by nie został pośmiewiska celem,I jąkał się jak żaczek przed nauczycielem.Szczęściem, że nauczyciel ładny i niesrogi;Odgadnęła sąsiadka powód jego trwogi,Wszczęła rzecz o mniej trudnych i mądrych przedmiotach:O wiejskiego pożycia nudach i kłopotach,I jak bawić się trzeba, i jak czas podzielić,By życie uprzyjemnić i wieś rozweselić.
Tadeusz odpowiadał śmielej, szła rzecz daléj,
W pół godziny już byli z sobą poufali;Zaczęli nawet małe żarciki i sprzeczki.W końcu, stawiła przed nim trzy z chleba gałeczki,Trzy osoby na wybór; wziął najbliższą sobie;Podkomorzanki na to zmarszczyły się obie,Sąsiadka zaśmiała się, lecz nie powiedziała,Kogo owa szczęśliwsza gałka oznaczała.
Inaczej bawiono się w drugim końcu stoła,Bo tam wzmógłszy się nagle stronnicy Sokoła
Na partyję Kusego bez litości wsiedli:
Spór był wielki, już potraw ostatnich nie jedli.Stojąc i pijąc obie kłóciły się strony,A najstraszniej pan Rejent był zacietrzewiony.Jak raz zaczął, bez przerwy rzecz swoję tokowałI gestami ją bardzo dobitnie malował.(Był dawniej adwokatem pan rejent Bolesta,Zwano go kaznodzieją, że zbyt lubił gesta).Teraz ręce przy boku miał, w tył wygiął łokcie,Spod ramion wytknął palce i długie paznokcie,
Przedstawiając dwa smycze chartów tym obrazem;
Właśnie rzecz kończył: "Wyczha! puściliśmy razemJa i Asesor, razem, jakoby dwa kurkiJednym palcem spuszczone u jednej dwururki;Wyczha! poszli, a zając jak struna smyk w pole,Psy tuż (to mówiąc, ręce ciągnął wzdłuż po stoleI palcami ruch chartów przedziwnie udawał),Psy tuż, i hec od lasu odsadzili kawał;Sokoł smyk naprzód, rączy pies, lecz zagorzalec,Wysadził się przed Kusym, o tyle, o palec;
Wiedziałem, że spudłuje; szarak, gracz nie lada,
Czchał niby prosto w pole, za nim psów gromada;Gracz szarak! skoro poczuł wszystkie charty w kupie,Pstręk na prawo, koziołka, z nim w prawo psy głupie,A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy,Psy za nim fajt na lewo, on w las, a mój KusyCap"!! Tak krzycząc pan Rejent, na stół pochylony,Z palcami swymi zabiegł aż do drugiej stronyI "cap!" Tadeuszowi wrzasnął tuż nad uchem;Tadeusz i sąsiadka, tym głosu wybuchem
Znienacka przestraszeni właśnie w pół rozmowy,
Odstrychnęli od siebie mimowolnie głowy,Jako wierzchołki drzewa powiązane społem,Gdy je wicher rozerwie; i ręce pod stołemBlisko siebie leżące wstecz nagle uciekły,I dwie twarze w jeden się rumieniec oblekły.
Tadeusz, by nie zdradzić swego roztargnienia:"Prawda, rzekł, mój Rejencie, prawda, bez wątpieniaKusy piękny chart z kształtu, jeśli równie chwytny"..."Chwytny? krzyknął pan Rejent, mój pies faworytny
Żeby nie miał być chwytny?" Więc Tadeusz znowu
Cieszył się, że tak piękny pies nie ma narowu,Żałował, że go tylko widział idąc z lasuI że przymiotów jego poznać nie miał czasu.
Na to zadrżał Asesor, puścił z rąk kieliszek,Utopił w Tadeusza wzrok jak bazyliszek.Asesor mniej krzykliwy i mniej był ruchawyOd Rejenta, szczuplejszy i mały z postawy,Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku,Bo powiadano o nim: ma żądło w języku.
Tak dowcipne żarciki umiał komponować,
Iżby je w kalendarzu można wydrukować:Wszystkie złośliwe, ostre. Dawniej człek dostatni,Schedę ojca swojego i majątek bratni,Wszystko strwonił, na wielkim figurując świecie;Teraz wszedł w służbę rządu, by znaczyć w powiecieLubił bardzo myślistwo, już to dla zabawy,Już to że odgłos trąbki i widok obławyPrzypominał mu jego lata młodociane,Kiedy miał strzelców licznych i psy zawołane;
Teraz mu z całej psiarni dwa charty zostały,
I jeszcze z tych jednemu chciano przeczyć chwały.Więc zbliżył się i z wolna gładząc faworyty,Rzekł z uśmiechem, a był to uśmiech jadowity:"Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urzędu,Ogon też znacznie chartom pomaga do pędu,A Pan kusość uważasz za dowód dobroci?Zresztą zdać się możemy na sąd Pańskiej cioci.Choć pani Telimena mieszkała w stolicyI bawi się niedawno w naszej okolicy,
Lepiej zna się na łowach niż myśliwi młodzi:
Tak to nauka sama z latami przychodzi".
Tadeusz, na którego niespodzianie spadałGrom taki, wstał zmieszany, chwilę nic nie gadał,Lecz patrzył na rywala coraz straszniej, srożéj...Wtem, wielkim szczęściem dwakroć kichnął Podkomorzy."Wiwat"! krzyknęli wszyscy; on się wszystkim skłoniłI z wolna w tabakierę palcami zadzwonił:Tabakiera ze złota, z brylantów oprawa,A w środku jej był portret króla Stanisława.
Ojcu Podkomorzego sam król ją darował,
Po ojcu Podkomorzy godnie ją piastował;Gdy w nię dzwonił, znak dawał, że miał głos zabierać;Umilkli wszyscy i ust nie śmieli otwierać.On rzekł: "Wielmożni Szlachta, Bracia Dobrodzieje!Forum myśliwskim tylko są łąki i knieje,Więc ja w domu podobnych spraw nie decydujęI posiedzenie nasze na jutro solwuję.I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwolę;Woźny! odwołaj sprawę na jutro na pole.
Jutro i Hrabia z całym myślistwem tu zjedzie,
I Waszeć z nami ruszysz, Sędzio, mój sąsiedzie,I pani Telimena, i panny, i panie,Słowem, zrobim na urząd wielkie polowanie;I Wojski towarzystwa nam też nie odmówi".To mówiąc tabakierę podawał starcowi.
Wojski na ostrym końcu śród myśliwych siedział,Słuchał zmrużywszy oczy, słowa nie powiedział,Choć młodzież nieraz jego zasięgała zdania,Bo nikt lepiej nad niego nie znał polowania.
On milczał, szczyptę wziętą z tabakiery ważył
W palcach i długo dumał, nim ją w końcu zażył;Kichnął, aż cała izba rozległa się echem,I potrząsając głową rzekł z gorzkim uśmiechem:"O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi!Cóż by to o tym starzy mówili myśliwi,Widząc, że w tylu szlachty, w tylu panów gronieMają sądzić się spory o charcim ogonie?Cóż by rzekł na to stary Rejtan, gdyby ożył?Wróciłby do Lachowicz i w grób się położył!
Co by rzekł wojewoda Niesiołowski stary,
Który ma dotąd pierwsze na świecie ogaryI dwiestu strzelców trzyma obyczajem pańskim,I ma sto wozów sieci w zamku Worończańskim,A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze?Nikt go na polowanie uprosić nie może;Białopiotrowiczowi samemu odmówił!Bo cóż by on na waszych polowaniach łowił?Piękna byłaby sława, ażeby pan takiWedle dzisiejszej mody jeździł na szaraki!
Za moich, panie, czasów, w języku strzeleckim
Dzik, niedźwiedź, łoś, wilk, zwany był zwierzem szlacheckim,A zwierzę nie mające kłów, rogów, pazurówZostawiano dla płatnych sług i dworskich ciurów;Żaden pan nigdy przyjąć nie chciałby do rękiStrzelby, którą zhańbiono sypiąc w nią śrut cienki!Trzymano wprawdzie chartów, bo z łowów wracając,Trafia się, że spod konia mknie się biedak zając;Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smyczeI na konikach małe goniły panicze
Przed oczami rodziców, którzy te pogonie
Ledwie raczyli widzieć, cóż kłócić się o nie!Więc niech Jaśnie Wielmożny Podkomorzy raczyOdwołać swe rozkazy, i niech mi wybaczy,Że nie mogę na takie jechać polowanieI nigdy na nim noga moja nie postanie!Nazywam się Hreczecha, a od króla LechaŻaden za zającami nie jeździł Hreczecha".Tu śmiech młodzieży mowę Wojskiego zagłuszył,Wstano od stołu; pierwszy Podkomorzy ruszył,
Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,
Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży;Za nim szedł Kwestarz, Sędzia tuż przy Bernardynie,Sędzia u progu rękę dał Podkomorzynie,Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance,A pan Rejent na końcu Wojskiej Hreczeszance.
Tadeusz z kilku gośćmi poszedł do stodoły,A czuł się pomieszany, zły i niewesoły,Rozbierał myślą wszystkie dzisiejsze wypadki,Spotkanie się, wieczerzę przy boku sąsiadki,
A szczególniej mu słowo "ciocia" koło ucha
Brzęczało ciągle jako naprzykrzona mucha.Pragnąłby u Woźnego lepiej się wypytaćO pani Telimenie, lecz go nie mógł schwytać;Wojskiego też nie widział, bo zaraz z wieczerzyWszyscy poszli za gośćmi, jak sługom należy,Urządzając we dworze izby do spoczynku.Starsi i damy spały we dworskim budynku,Młodzież Tadeuszowi prowadzić kazano,W zastępstwie gospodarza, w stodołę na siano.

W pół godziny tak było głucho w całym dworze
Jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze;Ciszę przerywał tylko głos nocnego stróża.Usnęli wszyscy. Sędzia sam oczu nie zmruża:Jako wódz gospodarstwa obmyśla wyprawęW pole, i w domu przyszłą urządza zabawę.Dał rozkaz ekonomom, wójtom i gumiennym,Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym,I musiał wszystkie dzienne rachunki przezierać,Nareszcie rzekł Woźnemu, że się chce rozbierać.
Woźny pas mu odwiązał, pas słucki, pas lity,
Przy którym świecą gęste kutasy jak kity,Z jednej strony złotogłów w purpurowe kwiaty,Na wywrót jedwab czarny, posrebrzany w kraty;Pas taki można równie kłaść na strony obie,Złotą na dzień galowy, a czarną w żałobie.Sam Woźny umiał pas ten odwiązywać, składać;Właśnie tym się zatrudniał i kończył tak gadać:
"Cóż złego, że przeniosłem stoły do zamczyska?Nikt na tym nic nie stracił, a Pan może zyska,
Bo przecież o ten zamek dziś toczy się sprawa.
My od dzisiaj do zamku nabyliśmy prawa,I mimo całą strony przeciwnej zajadłośćDowiodę, że zamczysko wzięliśmy w posiadłośćWszakże kto gości prosi w zamek na wieczerzę,Dowodzi, że posiadłość tam ma albo bierze;Nawet strony przeciwne weźwiemy na świadki:Pamiętam za mych czasów podobne wypadki".
Już Sędzia spał. Więc Woźny cicho wszedł do sieni,Siadł przy świecy i dobył książeczkę z kieszeni,
Która mu jak Ołtarzyk Złoty zawsze służy,
Której nigdy nie rzuca w domu i w podróży.Była to trybunalska wokanda: tam rzędemStały spisane sprawy, które przed urzędemWoźny sam głosem swoim przed laty wywołałAlbo o których później dowiedzieć się zdołał.Prostym ludziom wokanda zda się imion spisem,Woźnemu jest obrazów wspaniałych zarysem.Czytał więc i rozmyślał: Ogiński z Wizgirdem,Dominikanie z Rymszą, Rymsza z Wysogirdem,
Radziwiłł z Wereszczaką, Giedrojcie z Rdułtowskim,
Obuchowicz z kahałem, Juraha z Piotrowskim,Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia·Z Soplicą: i czytając, z tych imion wywabiaPamięć spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki,I stają mu przed oczy sąd, strony i świadki;I ogląda sam siebie, jak w żupanie białym,W granatowym kontuszu stał przed trybunałem,Jedna ręka na szabli, a drugą do stołaPrzywoławszy dwie strony: "Uciszcie się"! woła.
Marząc i kończąc pacierz wieczorny, pomału
Usnął ostatni w Litwie Woźny trybunału.
Takie były zabawy, spory w one lataŚród cichej wsi litewskiej, kiedy reszta świataWe łzach i krwi tonęła, gdy ów mąż, bóg wojny,Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny,Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebrnych,Od puszcz Libijskich latał do Alpów podniebnych,Ciskając grom po gromie, w Piramidy, w Tabor,W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwycięstwo i Zabor
Biegły przed nim i za nim. Sława czynów tylu,
Brzemienna imionami rycerzy, od NiluSzła hucząc ku północy, aż u Niemna brzegówOdbiła,się, jak od skał, od Moskwy szeregów,Które broniły Litwę murami żelazaPrzed wieścią dla Rosyi straszną jak zaraza.
Przecież nieraz nowina, niby kamień z nieba,Spadała w Litwę; nieraz dziad żebrzący chleba,Bez ręki lub bez nogi, przyjąwszy jałmużnę,Stanął i oczy wkoło obracał ostróżne.
Gdy nie widział we dworze rosyjskich żołnierzy
Ani jarmułek, ani czerwonych kołnierzy,Wtenczas, kim był, wyznawał: był legijonistą,Przynosił kości stare na ziemię ojczystą,Której już bronić nie mógł. - Jak go wtenczas całaRodzina pańska, jak go czeladka ściskałaZanosząc się od płaczu! On za stołem siadałI dziwniejsze od baśni historyje gadał.On opowiadał, jako jenerał DąbrowskiZ ziemi włoskiej stara się przyciągnąć do Polski,
Jak on rodaków zbiera na Lombardzkim polu;
Jak Kniaziewicz rozkazy daje z KapitoluI zwycięzca, wydartych potomkom CezarówRzucił w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów;Jak Jabłonowski zabiegł, aż kędy pieprz rośnie,Gdzie się cukier wytapia i gdzie w wiecznej wiośniePachnące kwitną lasy; z legiją DunajuTam wódz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju.
Mowy starca krążyły we wsi po kryjomu;Chłopiec, co je posłyszał, znikał nagle z domu,
Lasami i bagnami skradał się tajemnie,
Ścigany od Moskali, skakał kryć się w NiemnieI nurkiem płynął na brzeg Księstwa Warszawskiego,Gdzie usłyszał głos miły: "Witaj nam, kolego"!Lecz nim odszedł, wyskoczył na wzgórek z kamieniaI Moskalom przez Niemen rzekł: "Do zobaczenia"!Tak przekradł się Gorecki, Pac i Obuchowicz,Piotrowski, Obolewski, Rożycki, Janowicz,Mierzejewscy, Brochocki i Bernatowicze,Kupść, Gedymin i inni, których nie policzę;
Opuszczali rodziców i ziemię kochaną,
I dobra, które na skarb carski zabierano.Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoruPrzyszedł, i kiedy bliżej poznał panów dworu,Gazetę im pokazał wyprutą z szkaplerza;Tam stała wypisana i liczba żołnierza,I nazwisko każdego wodza legijonu,I każdego z nich opis zwycięstwa lub zgonu.Po wielu latach pierwszy raz miała rodzinaWieść o życiu, o chwale i o śmierci syna;
Brał dom żałobę, ale powiedzieć nie śmiano,
Po kim była żałoba, tylko zgadywanoW okolicy; i tylko cichy smutek panówLub cicha radość była gazetą ziemianów.
Takim kwestarzem tajnym był Robak podobno:Często on z panem Sędzią rozmawiał osobno;Po tych rozmowach zawsze jakowaś nowinaRozeszła się w sąsiedztwie. Postać BernardynaWydawała, że mnich ten nie zawsze w kapturzeChodził i nie w klasztornym zestarzał się murze.
Miał on nad prawym uchem, nieco wyżej skroni,
Bliznę wyciętej skóry na szerokość dłoniI w brodzie ślad niedawny lancy lub postrzału,Ran tych nie dostał pewnie przy czytaniu mszału.Ale nie tylko groźne wejrzenie i blizny,Lecz sam ruch i głos jego miał coś żołnierszczyzny.
Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwracał się rękamiOd ołtarza do ludu, by mówić: "Pan z wami",To nieraz tak się zręcznie skręcił jednym razem,Jakby prawo w tył robił za wodza rozkazem,
I słowa liturgiji takim wyrzekł tonem
Do ludu, jak oficer stojąc przed szwadronem.Postrzegali to chłopcy służący mu do mszy.Spraw także politycznych był Robak świadomszyNiźli żywotów Świętych, a jeżdżąc po kweście,Często zastanawiał się w powiatowym mieście;Miał pełno interesów: to listy odbierał,Których nigdy przy obcych ludziach nie otwierał,To wysyłał posłańców, ale gdzie i po co,Nie powiadał; częstokroć wymykał się nocą
Do dworów pańskich, z szlachtą ustawicznie szeptał
I okoliczne wioski dokoła wydeptał,I w karczmach z wieśniakami rozprawiał niemało,A zawsze o tym, co się w cudzych krajach działo.Teraz Sędziego, który już spał od godziny,Przychodzi budzić; pewnie ma jakieś nowiny.
Nick:admin Dodano:2003-12-11 13:49:25 Wpis:wy*****olic ta stroneee ****a nie pozdrawiac juz napiszcie lepiej cos ciekawego
Nick:Nafciarz Dodano:2003-12-09 23:22:25 Wpis:Pozdrowienia dla wszystkich kibiców Nafty Karpat i Unii
Nick:do m Dodano:2003-12-09 18:11:04 Wpis:O co z tym
fast fudem chodzi.
Nick:m Dodano:2003-12-09 01:06:02 Wpis:Mc`Donald Rulez!!!
Nick:oporny Dodano:2003-12-09 01:00:26 Wpis:Pozdro dla admina !
Nick:admin Dodano:2003-12-08 17:28:25 Wpis:nie pozdrawiac juz ****a moze cos innego napiszcie !!!!!!
Nick:Gregor Dodano:2003-12-07 11:55:25 Wpis:Pozdrowienia dla kibiców Karpat Uni i Glinika.
Nick:Wierny Dodano:2003-12-06 11:48:48 Wpis:Pozdro z Krosna dla ziomów z Jedlicza Gorlic i Tarnowa
Nick:ZKS Dodano:2003-11-27 11:33:20 Wpis:POZDRO DLA WSZYSTKICH KIBOLI NAFTY JEDLICZE
Nick:WISLAK Dodano:2003-11-26 20:19:33 Wpis:WITAM TEN GOSC OD WAS LOWCA TO KIBIC CZY DZIECIAK KLIKA BZDURY U NAS NA STR ***AC POLICJE CHULIGANI ZAWSZE RAZEM
Nick:M Dodano:2003-11-26 18:52:31 Wpis:Pozdro dla Fryty ziomala z kafeji... (chociaz troche kase zdziera ;]) !!!!!!!!ZKS forever!!!!!! heh
Nick:Bronek Dodano:2003-11-26 08:33:54 Wpis:pozdrowienia dla wszystkich ziomali
Nick:BATON Dodano:2003-11-23 14:55:43 Wpis:Pozdrowienia dla kibiców Karpat Uni i Glinika
Nick:Ekuś Dodano:2003-11-23 13:15:52 Wpis:Pozdrowienia dla kibiców KARPAT UNII I GLINIKA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
« 1 2 »